Co za tydzień… Znów tyle nieszczęść dookoła. Wracałem właśnie z Pauliną z przedstawienia „Piaf” w Teatrze im. Gombrowicza, gdy z radia dowiedzielismy się o katastrofie kolejowej pod Szczekocinami. Nie przypuszczaliśmy wtedy, że wydarzyła się aż tak ogromna tragedia. Jej skala dotarła do mnie dopiero gdy w niedzielę włączyłem w telewizji poranne wiadomości…
Potężne lokomotywy, solidne konstrukcje wagonów – składy które na przejazdach kolejowych dosłownie zmiatają nieostrożnych kierowców, tym razem leżały porozrywane niczym otwarte konserwy, sprasowane, zamienione w sczepioną ze sobą stertę złomu, z którrej przez całą noc wyciągano rannych oraz kolejne zwłoki.
Ludzkie losy tak bardzo zależą od przypadku… Ktoś, kto zajął miejsce w dalszych wagonach wyszedł z katastrofy bez szwanku, a ponieważ miejsce wypadku spowijała ciemność, w początkowej fazie nawet nie zdawał sobie sprawy, że wydarzyła się masakra. Ktoś na chwilę opuścił przedni wagon udając się do „Warsu” cos przekąsić i pare minut później zobaczył, że jego przedział praktycznie przestał istnieć. Wszystko jest takie kruche i niepewne. A może po prostu jest coś w powiedzieniu, że „co komu pisane…”. Słyszałem kiedyś o historii siostrzanych statków „Titanica” (nie pamiętam w tej chwili ich nazw). Obydwie siostry słynnego transatlantyka także zatonęły, chociaż w mniej spektakularnych okolicznościach, lecz co niezwykłe, pewna kobieta była na wszystkich tych trzech statkach i przeżyła wszystkie trzy katastrofy. Zapewne w tym samym czasie ktoś inny w spokojny słoneczny poranek zasiadał w bezpiecznym domu do niedzielnego śniadania, zakrztusił się jakims kęsem i umarł na oczach oniemiałej z zaskoczenia rodziny.
Najtragiczniejsze w wypadku pod Szczekocinami jest to, że najprawdopodobniej spowodowany został przez banalny błąd człowieka. Błąd, który z jakichś powodów nie wzbudził niepokoju pozostałych osób, które miały wpływ na przebieg zdarzeń. Nic już nie wróci życia ofiarom, lecz można sprawić by ich śmierć nie poszła na marne. Cała rozwój komunikacji pisany jest krwią ofiar wypadków. Po każdej katastrofie wprowadzano kolejne zabezpieczenia i procedury, które czyniły podróżowanie bezpeiczniejszym. Oby tak się stało i tym razem.
W cieniu kolejowej tragedii odszedł w mijającym tygodniu piłkarz – legenda, Włodzimierz Smolarek. Wszyscy wspominają jego autorskie zagranie z mistrzostw świata 1982, kiedy w decydującym o awansie do półfinału meczu Polska – ZSRR (0:0) na kilkadziesiąt sekund przed końcem meczu przetrzymywał piłkę w narożniku boiska wściekle atakowany przez Rosjan, którzy nie mogli mu jej odebrać, a czas biegnący do upragnionego końca meczu upływał…
Oprócz wielu bramek w reprezentacji, ja wspominam także jego wystep w dwumeczu Widzew – Liwverpool. Były to czasy, kiedy nasze markowe drużyny mogły się mierzyć w europejskich pucharach z potentatami naszego kontynentu. Widzew po zwycięstwie nad Liverpoolem w Łodzi 2:0 pojechał na rewanż do Anglii. Kiedy w głupich okolicznościach (niepotrzebna „ręka” w polu karnym) Widzew stracił pierwszą bramkę wydawało się, że będzie ciężko. Potem jednak przyszło wyrównanie, a na początku drugiej połowy po pieknej kontrze zrobiło się 2:1 dla Widzewa i juz prawie pewnym się stało, że Liverpool nie będzie w stanie strzelić aż czterech bramek by odrobić straty i pozbawic łódzką drużynę awansu. Ogladałem potem jeszcze wielokrotnie tę akcję. Słyszeć głos angieleskiego komentatora wykrzykującego ze zgrozą „Smolarek! Smolarek!” gdy ten wybiegał na czystą pozycję… bezcenne. Pamiętam też przekręcony refren przeboju „Volare”, w którym kibice zamiast „volare” śpiewali „Smolarek”.
Szkoda, że nie doczekał mistrzostw Europy współorganizowanych przez nasz kraj.
Zanim w sobotni wieczór doszło do kolejowej katstrofy, czołówki wiadomosci zdominowała akcja ratunkowa gdańskiego kitesurfera. Przez dwa dni trwały jego poszukiwania na Morzu Czerwonym. Tym razem wahadło losu przechyliło się na stronę życia. W niedzielę został odnaleziony i już wkrótce mógł zobaczyć się z rodziną. I znów zastanawiałem się nad przewrotnoscią przeznaczenia. Ktoś w sobotę usiadł w wagonie nie na tym miejscu co potrzeba i niedługo potem, zapewne nawet nie zdając sobie sprawy co się dzieje staracił życie. W tym samym czasie ktoś inny robi dużo, by samemu życia się pozbawić. Trudno bowiem odnieść inne wrażenie gdy czyta się o „wyczynie” gdańskiego śmiałka. Pogoń za ekstremalnymi doznaniami i próby bicia coraz to nowych rekordów nie mogą oznaczać utraty zdrowego rozsądku. Największych zdobywców cechowała zawsze pokora wobec żywiołu. Wielcy ludzie mogą sobie na nią pozwolić. Maluczcy ruszają z motyką na słońce. Nie tak dawno na naszym wybrzeżu stracił życie kajakarz, który umyślił sobie wypłynąć na morze przy wietrze o sile 9°B. Zginął całkiem niedaleko plaży, bo kajakiem długo podczas takiego sztormu pływac się nie da. Ile to razy GOPR poszukiwał turystów, którzy bez odpowiedniego ekwipunku wyruszali na najtrudniejsze szlaki, bo choć nie mieli prawie żadnego doświadczenia, to zwykłe ścieżki były poniżej ich wygórowanych ambicji. Z całym szacunkiem dla naszego śmiałka porywającego się na Morze Czerwone, przypomina mi on takich właśnie pozbawionych odrobiny pokory „zdobywców”. Nie neguję jego doskonałaych umiejętności kitesurferskich, ale co z tego? Deska to nie statek. To nie łódka nawet. Bezpośrednią przyczyną kłopotów wyczynowca było ustanie wiatru. Czy to go jednak usprawiedliwia? W eksploatacji statków jedną z rzeczy, na które zwraca się największą uwagę jest t.zw. risk assesment. Cokolwiek zrobisz, najpierw oszacuj ryzyko i przewiduj co złego może się wydarzyć. Wysyłasz kogoś do pracy na drabinie? Na niewielkim przechyle może się obsunąć więc zabezpiecz ją odpowiednio, a pracujacy tam człowiek musi przypiąć się pasami. Opuszczasz szalupę pełną ustawowo określonych zapasów zapewniających przeżycie? Pomyśl, że mogą cię nie odnaleźć, więc jeśli czas pozwala, zapakuj więcej koców, jedzenia, wody oraz wszelkiego innego ekwipunku. Historia zna śmiałków pokonujacych wpław Kanał La Manche, albo próbujących przepłynąć z okolic Kołobrzegu na Bornholm. Oni jednak taki risk assesment przeprowadzili. Nie wskoczyli w kąpielówkach do wody i nie pognali na oślep, lecz przede wszystkim zapewnili sobie eskortę łodzi. Czy tak trudno było przewidzieć, że może ustać wiatr albo, że wydarzy się coś innego? Deska i zwinięty latwaiec nie są przysosowane do podróży po morzach. Mogą co najwyżej zapewnić przez jakiś czas przetrwanie. Eksorta łodzi profesjonalnemu wyczynowcowi ujmy na honorze by nie przyniosła. Nasz harcownik zaś z góry założył sobie, że jeśli omsknie mu się noga, zerwie linka, albo przestanie dmuchać to po prostu nada sygnał wezwania pomocy i postawi na nogi wszystkie służby ratownicze w okolicy. Proste, prawda? Po co zastanawiać się nad tym jak zapewnić sobie bezpieczeństwo, jeśli można zrzucić wszystko na barki ratowników?
Trwa obecnie przepychanka między firmą, która wypożyczyła urządzenie wysyłające sygnały wzywania pomocy, a uratowanym śmiałkiem. On udowadnia, że urządzenie nie było sprawne, a firma ma swoje argumenty, wskazujące na brak umiejętności obsługi sprzętu (brak wpisanych danych podróznika oraz rzekome wciskanie rozmaitych przycisków jak popadnie, „na ślepo”). Nie mi osądzać kto ma rację, ale jeżeli ktoś wybiera się na morze, powinien urządzenie przetestować porzed wypłynięciem. Znów kłania się risk assesment. Umiejętnośc obsługi posiadanego sprzętu ratunkowego to znów jeden z największych priorytetów w żegludze. Priorytet, który stał się nim dopiero gdy ileś istnień ludzkich przepadło bo pomimo posiadania środków ratunkowych nie potrafiono ich użyć. Dziś uśmiech budzą anegdoty o proszku barwiącym wodę na pomarańczowo. Miał służyć rozbitkom do wytworzenia plamy łatwo zauważalnej z powietrza, co bardzo przyspieszało odnalezienie potzrebujących pomocy. Niektórzy marynarze byli przekonani zaś, że jest to… środek do odstraszania rekinów. Wszyscy marynarze zobligowani są do przechodzenia kursów t.zw. indywidualnych technik ratunkowych (ITR) podczas których zapoznają się z rozmaitymi środkami ratunkowymi i testują je na sobie. Oprócz tego szkolą się dodatkowo podczas regularnych ćwiczebnych alarmów podczas pracy na statku. Brak umiejętności użycia n.p. awaryjnej pompy p.poż, radiopławy wskazującej miejsce pobytu rozbitka, uruchomienia silnika szalupy i.t.p. może grozić poważnymi sankcjami do zatrzymania statku przez inspektorów włącznie. Sprzęt musi być sprawny, a marynarze muszą umieć go obsługiwać. W wyprawie kitesurfera nie został spełniony co najmniej jeden z tych dwóch warunków. To, że nadajnik został wypożyczony nie zwalnia użytkownika od testu sprawności. Tu nie potrzeba żadnych procedur, lecz wystarczy zdrowy rozsądek – od tego przecież zależy jego życie.
W jednym z artykułów przeczytałem, że kitesurfer miał ze sobą także radiopławę SARSAT. To dziwne wobec wzajemnych oskarżeń dotyczących stanu t.zw. SPOT-a (wadliwy sprzęt bądź nieumiejętne użycie skutkujące niepełną informacją oraz pojawiającymi się sygnałami o rzekomym odnalezienu rozbitka, gdy ten jeszcze dryfował i.t.p.). Dlaczegoi nie użył radiopławy? Jest to jeden z najskuteczniejszytch gadżetów ratunkowych. Raz uruchomiona radiopława wysyła sygnały wzywania pomocy przechwytywane przez sieć rosyjskich (COSPAS) i amerykańskich (SARSAT) satelitów. Satelity przesyłają informację o odebraniu sygnału oraz lokalizacji pławy do naziemnych odbiorników, które z kolei transmitują ją dalej do Ratunkowego Centrum Koordynacyjnego obszaru, z którego pochodzi odebrany sygnał. Centrum Koordynacyjne ogłasza i prowadzi akcję ratunkową.
Mając taki sygnał oraz pozycję radiopławy ratownicy mieliby informację podaną na tacy i nie toczyłyby się spekulacje wokół sprawności innego urządzenia.
Morze uczy pokory. Niestety, wydaje mi się, ze w tym przypadku nawet po surowej lekcji uczeń nie robi znaczących postępów.
Szczecin; 11.03.2012; 01:00 LT