WIECZORY I PORANKI…

Trzymać jej dłoń w dłoni swojej, śmiać się szczerze aż do bólu przepony, całować przy oknie nie zważając na ludzi gdzieś w dole, na przystanku… Ach gdyby wszystkie wieczory mogły być takie jak ten wczorajszy… Nawet „Trójka” dostosowała się do naszego nastroju, serwując w pewnym momencie brawurowe wykonanie „Besa me mucho”, a potem niezwykle gorącą salsę, przy której mój Anioł wirował na trzech metrach kwadratowych kuchni. Zdawało mi się, że powstrzymywałem ten jej lot i przyciągałem ją ku sobie w ostatniej chwili, gdy milimetry brakowały do narozników mebli.

Później  były świece i przepyszna zupa, czerwona i gęsta od pomidorów, z białą krą fety na powierzchni, przypruszona parmezanem. Niech się schowa hiszpańskie gaspacho przy tym anielskim daniu.

Rano obudził nas księżyc całą powierzchnią swej srebrnej tarczy świecący przez okno prosto w nasze oczy. W takich momentach zaczyna się taka dziwna pora doby, która nie jest już nocą ani snem, bo przeciez juz nie śpimy słuchając porannej, trójkowej audycji, lecz dniem i czuwaniem także nie, bo przytuleni pod cieplutką kołderką zapadamy w jakiś dziwny letarg, z którego wyrywa nas dopiero przerażający komunikat spikera, że już za kilka minut ósma. Dzisiejszego ranka, na tle księżyca wyjątkowy spektakl odgrywały ową porą pomarańczowe mewy, odbijając na swych śnieżnobiałych brzuchach pierwsze promienie wschodzącego właśnie nad zatoką słońca.

A kiedy już wstaliśmy i po paru minutach rozbudzony wyszedłem z łazienki, między pustą już butelką i kieliszkami pamietającymi jeszcze wieczorne, czerwone wino czekała na mnie ćwiartka świeżego ananasa, złocącego się niczym slońce tropików na tle tej przyschniętej czerwieni. Ledwie zdążyłem nacieszyc się jego smakiem, ugasić sokiem pragnienie, a już trzeba było, ubierając się w locie, biec do samochodu. Samochód ma to do siebie, że ogrzewa się dopiero na granicy Gdyni i Sopotu, ale i tak ciepłem moglibyśmy obdarzyc niejeden pojazd. Uwielbiam zerkać jak Anioł w skupieniu (bo nasze jezdnie sa jakie są) stara się przed lusterkiem w miarę równo nałożyć ostanie poprawki makijażu. Uśmiecha się gdy nasze oczy na chwilę się spotkają… Kocham ten uśmiech. Dzięki niemu pełen dobrej energii zamykam po kilku minutach drzwi auta i wkraczam do biura.

Tam definitywnie kończy się poranek i zaczyna dzień pełen problemów i prób ich rozwiązywania. Dzień mniej lub bardziej nerwowy, który stopniowo wysysa tę energię, aż w końcu cięzkie wyjściowe drzwi uchylą się wypluwając w wieczornych ciemnościach stłamszone ciało i umysł, krok po kroku instynktownie wlokące się do samochodu.

W biurze potoki nowych wiadomości. W sobotę mam lecieć do Chile obejrzeć kolejny statek wystawiony na sprzedaż. Musze wrócić w następną sobotę, bo zaraz po weekendzie mam egzamin na odnowienie jednego z certyfikatów. Liczyłem, że po nim chociaż na kilka dni uda mi się wyskoczyć gdzieś z Pauliną w drugim tygodniu jej zimowych ferii. Okazuje się jednak, że byc może po egzaminie, jeszcze tego samego popołudnia przyjdzie mi znów wsiadac w samolot, tym razem do Kataru. Tam będzie czekać kolejny statek. No i po feriach. Tyle można zaplanować.

Lubię to latanie, skoki z jednego krańca świata na drugi. Gdyby tylko nie wiązało się to z rozczarowaniem i smutkiem jakie nim sprawiam bliskim mi osobom. Jak pogodzić to wszystko? Czym ugasić smutek tych oczu? Kiedy tato mówi, żebym przyjechał dopiero wtedy gdy odetchnę, nieważne za jak długo, ale w jego oczach nie widzę zwykłego blasku, kiedy Paulinie mijają kolejne ferie, lecz spokojnie przyjmuje zapewnienia, że następnym razem na pewno się uda, kiedy Anioł patrzy niemo i tylko przytula się mocniej… Czym?

Lecz czym byłoby życie bez oczekiwania? Pustką beznadziei. Beznamiętnym tykaniem zegara odmierzającym ranki i wieczory, które nie niosą żadnej obietnicy.

Gdynia, 13.01.2009, 23:25 LT

  

Komentarze