Wenecja Wenecją, ale był to przecież taki przedwalentynkowy wypad, więc nie spieszyło się nam do wstawania z łóżka. Jacyś Niemcy znacznie wcześniej zeszli na dół spożywać colazione czyli śniadanie. Hałasowali przy tym niemiłosiernie.
W końcu opuściliśmy ciepłą pościel i my, bo jeszcze trochę i śniadanie by nam przepadło.
– Miło usłyszeć język polski – zwróciła się do nas kelnerka kiedy syci opuszczaliśmy jadalnię.
No proszę! Jaki mały ten świat.
Pani w recepcji poleciła nam spacer po Wenecji z przewodnikiem połączony z półgodzinną przejażdżką gondolą. Wpłaciliśmy żądaną sumę i otrzymaliśmy voucher, z którym powinniśmy zgłosić się o piętnastej w biurze turystycznym na Placu Świetego Marka.
Lecz najpierw poszliśmy do bazyliki pod wezwaniem tego samego świętego.
Niezwykła to świątynia. Zupełnie nie przypomina zachodnich kosciołów. Wielkie kopuły dachu oraz znaczne rozmiary poziome zupełnie odwracają proporcje. Kosciół zatracił strzelistość i charakterystyczny kształt, do jakiego przez wieki przywykliśmy. Gdzie wieża, gdy wszystkie kopuły prawie jednakowe?
Przepych jednak powala na kolana. Już przy wejściu szereg kolumn, każda z innego rodzaju marmuru. Wyżej, na dachu, cztery wielkie konie z brązu zrabowane podczas jednej z wypraw krzyżowych. Zresztą nie tylko konie. Słynny obraz Matki Boskiej Nikopea, który wielokrotnie prowadził flote wenecką na wojny również był lupem wojennym, chociaż byc może dzięki temu ocalał, gdy Konstantynopol już na wieki został zajęty przez muzułmanów.
Na mnie największe wrażenie robiły jednak przepiękne mozaiki.
Ich złote tła kojarzyły się z prawosławnymi ikonami i jeszcze bardziej podkreślały wschodni charakter bazyliki.
Mozaiki były i na zewnątrz, i w przedsionku koscioła, i wewnątrz… Podaje się, że ich powierzchnia przekracza cztery tysiące metrów kwadratowych. Ciekawe czy autorzy tych obliczeń uwzględnili również podłogi? Bo posadzka to również jedna ogromna mozaika. Inna niż złote „obrazy”, ale za to nie skrywająca przed okiem zwiedzających detali układanek. Dopiero oglądając posadzkę można zauważyć z jaką iście chirurgiczną precyzją cięto i dopasowywano poszczególne kosteczki.
W bazylice ponownie usłyszelismy naszą mowę ojczystą. Najpierw jedni ludzie szeptali coś sobie, potem inni… Po chwili wszystko było jasne. To jakaś wycieczka zwiedzała świątynię. Dyskretnie przyłączyliśmy się do nich, słuchając każdego słowa przewodniczki. Nie było to trudne, bo część prawowitych uczestników owej wycieczki najwyraźniej była albo znudzona, albo wolała ogladać ów obiekt na własną rękę. My tez mieliśmy ochotę pooglądać troche więcej, ale mielismy ten komfort, że gdy wycieczka opuściła bazylikę, my wróciliśmy do jej wnętrza raz jeszcze. Poszliśmy zobaczyć t.zw. Złoty Ołtarz – rzeczywiście ze złota, wysadzany niezliczoną ilością szlachetnych kamieni oraz to co z religijnego punktu widzenia najważniejsze – sarkofag ze szczątkami Św.Marka znajdujący się obecnie pod główtym ołtarzem. Kiedyś święty spoczywał w krypcie, lecz ta została całkowicie zalana podczas jednej z powodzi, więc postanowiono nie narażać relikwii na ponowne niebezpieczeństwo. Zalanie krypty, woda hulająca po świątyni i po wsyzstkich uliczkach Wenecji to dowód na osiadanie miasta z jednej srony, a na ponoszenie się poziomu Adriatyku z drugiej…Jak bardzo „grunt” pracuje widać chociażby po posadzkach bazyliki, w niektórych miejscach tak garbatych, że różnica poziomów sięga dwudziestu i więcej centymetrów. Zresztą przewodniczka zwróciła naszą uwagę na fakt, że obecnie prawie żadne ze ścian nie są do siebie równoległe. To kolejne świadectwo „pracy” konstrukcji i osiadania miasta.
Można było tylko żałować, że wewnątrz świątyni nie wolno było używać aparatów fotograficznych. Podobnie miało byc i w Pałacu Dożów, dokąd udaliśmy się w nastepnej kolejności, lecz opisze to już w następnym odcinku ponieważ znów środek nocy zastał mnie przy komputerze.
Gdynia, 19.02.1010; 01:00 LT