WEEKEND Z MUZAMI

Po przylocie do Trójmiasta spędziłem bardzo przyjemny weekend z muzami. Pierwszą i najważniejszą była oczywiście moja osobista Muza, mój Anioł. Piątek dał nam nieco w kość ponieważ utknęliśmy w pracy do dziewiętnastej (ja na polecenie szefów pojechałem do biura prosto z lotniska), ale za to potem… Było wszystko tak, jak lubimy najbardziej. Nie przeszkodził nawet jet lag, który sprawił, że obudziłem się już o piątej nad ranem. Z łóżka i tak wstaliśmy dopiero wczesnym popołudniem. Wielka jest moc pożądania, a jeszcze większe jest kojące działanie cielesnej bliskości kochanej osoby. Moglibyśmy trwać w przytuleniu godzinami, co sprawia (Panie ukryj ten tekst przed oczami naszego dyrektora) że czasami z tego powodu spóźniamy się do pracy. Jakoś tak ciężko po prostu oderwać się od siebie i spod cieplutkiej kołdry wyjść prosto na chłód i spotkanie demonów kieratu dnia powszedniego.

Teraz jednak była sobota i mogliśmy z szelmowskim zadowoleniem ignorować nawoływania budzików.

Sobotni wieczór po długiej nieobecności spedziliśmy w kinie. Dziesiąta Muza, uraczyła nas tego dnia czyms wyjątkowym. Był to najanowszy film Woody’ego Allena p.t. „Co was kęci, co was podnieca”

Allen jest takim typem artysty, na którego filmy można chodzić w ciemno. Oczywiście ma swoje lepsze i gorsze dzieła, ale nazwisko to stanowi gwarancję, że nie zejdzie się poniżej pewnego poziomu. Oczywiście trzeba jeszcze lubić ten typ narracji i język, jakim on operuje, bo przeciez nie każdy musi. Ja w każdym razie uwielbiam to widzenie świata oczami sfrustrowanego inteligenta i typ humoru będący po trosze skrzyżowaniem Monthy Pytona z dziełami najwybitniejszych filozofów. Przemyślenia Allena to swoiste perełki. Mnie przed laty urzekło na przykład stwierdzenie: „Uczeni niedawno odkryli, że wszechświat jest ograniczony. To doskonała wiadomość. Szczególnie dla tych, którzy nigdy nie pamiętają gdzie co położyli”  (cytowane z pamięci).

Najnowszy film reżysera „Manhattanu” lokuje się wyraźnie na wznoszącej częsci jego twórczej sinusoidy. Jest tam to, co u Allena lubię najbardziej, czyli błyskotliwe teksty.

Główny bohater, fizyk, który „otarł się o Nobla”, zgorzkniały starzec nienawidzący całego świata, nagle spotyka na swoje drodze młodą dziewczynę. Spotyka to mocno powiedziane. Ona wprowadza się do jego mieszkania na kilka nocy, ponieważ uciekła z domu i nie ma gdzie się podziać. Zdesperowana postanowiła prosić o pomoc kogokolwiek, a ten ktokolwiek okazał się właśnie apodyktycznym fizykiem, który uczył dzieci grać w szachy waląc je po głowach szachownicami. Ze złości na ich (dzieci) tępotę. Pech chciał, że młoda dziewczyna oprócz urody (też zresztą kwestionowanej przez malkontenta), delikatnie mówiąc zbyt rozgarnięta nie była. Jeżeli główny bohater chełpił się IQ na poziomie 200 (uwierzmy na słowo) to owej dzierlatce nie należałoby dać więcej niż 30. Taka mieszanka w połączeniu z charakterem owego fizyka jest mieszaniną bardziej wybuchową od piorunianu rtęci.

Nie będę opisywać co się wydarzyło, żeby nie psuc zabawy czytelnikom, którzy zdecydują się obejrzec ten film. Można sobie wyobrazić, jeżeli dziewczynie mylą się protony z kretynami.

A później pojawiają się niespodziewanie rodzice, od których ucciekła i szybko dochodzimy do wniosku, że to była jedna z najlepszych decyzji w jej życiu..

Nie jest to jednak wyłącznie pusta, pełna gagów komedia. Niesie ze sobą przesłanie, że nie należy tłumic swoich marzeń, talentów, skłonności. Przywdziewanie masek i życie na siłę naginane do powszechnie przyjętych schematów prowadzi jedynie do frustracji i poczucia zmarnowania życia (akurat podobnie lecz w poważniejszym tonie pisał o tym Paulo Coelho w „Na brzegu rzeki Piedry siedziałam i płakałam”, którą to książkę przeczytałem w samolocie w drodze powrotnej z Chin). Jak to uzasadnia, warto przekonać się kupując bilet na seans. Gwarantuję, że nie będą to zmarnowane pieniądze.

Niedzielne popołudnie oddaliśmy we władanie Melpomenie. Ta zaś zserwowała nam spektakl „Tango Piazzola” w wykonaniu artystów Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie.

Rzecz dzieje się w Buenos Aires, w jakiejś podrzędnej knajpce, gdzie grupa przegranych życiowo bywalców rozpaczliwie poszukuje odmiany losu. Jeśli nie szczęścia materialnego, to pryznajmniej odrobiny miłości. Z tą jednak już taki odwieczny ambaras, żeby dwoje chciało naraz, a w tej knajpce nijak nie udaje się owych kostek domina ludzkich losów poukładać. I jeśli nawet na chwilę zapachnie happy endem, to właśnie tylko na chwilę.

Całość okraszona jest nastrojowymi piosenkami napisanymi do muzyki Astora Piazzoli. Tango to początkowo był żywioł biednych, samotnych imigrantów. Ta muzyka odzwierciedlała ich tęsknoty i niespełnione marzenia. Ten taniec… No właśnie, taniec! Byłem przekonany, że spektaklem tym Melpomena podzieli się z Terpsychorą. Szliśmy tam by obejrzeć trochę prawdziwego tanga, jakim delektowaliśmy się w sierpniu w Buenos Aires.

Tymczasem spotkał nas srogi zawód. Reżyser postawił zdecydowanie na śpiew. Aktorzy nawet jeśli zaczynali tańczyć to jedynie przez chwilę, po czym z niewiadomych przyczyn przerywali i przez resztę numeru albo stali w kącie, albo siedzieli na krześle, albo po prostu byli nieobecni wybiegając w pośpiechu ze sceny.

W efekcie powstał spektakl bardzo statyczny. Trudno grać, gdy nie bardzo ma się co opowiedzieć. Aż się prosiło, by songi były ilustrowane odpowiednią  choreografią. Nie chodziło przy tym w cale o jakieś show w stylu Tańca z Gwiazdami (odnosiłem wrażenie, że twórcy spektaklu bardzo się obawiali by ich tak nie zaszufladkować i na siłę przed tańcem się bronili. A przecież wielkie musicale jak chociażby „Cats” albo „Hair”bez odpowiedniej choreografii stanowiłyby jedynie namiastkę tego, czym są. Żal, bo „Tango Piazzola” było wręcz skazane na sukces. Wystarczyło jedynie dać się ponieśc emocjom i pozwolić rozwinąć się tancerzom.

Tymczasem za 90 złotych (!) otrzymuje się nudną w gruncie rzeczy opowieść zagraną niemalże pod przymusem. Aż żal aktorów, że tak musieli się męczyć. I żal widzów, którzy tyle zapłacili zwabieni tytułem sugerujacym taniec, a nie songi.

Nic dziwnego, że najwięcej braw na koniec otrzymała… orkiestra.

Gdynia, 27.04.2010; 22:15 LT

Komentarze