WEEKEND WALENTYNKOWY

  

Tak się nam jakoś z Aniołem nie układało jeśli chodzi o Walentynki, że tak pierwsze jak i drugie spędzaliśmy w dość dużej odległośći od siebie. To nie znaczy, że było owe święto mniej gorące. O nie! Ale jednak co razem to razem.

Trzeciego roku los wreszcie był przychylny. Na dodatek Walentynki zbiegły się z weekendem, więc stwierdziliśmy, że możnaby gdzieś wyskoczyć na krótki odpoczynek. Miałem ochotę na jakiś niedaleki wypad nad morze albo na Kaszuby lub Mazury. Sęk jednak w tym, że gdy już nabrałem pewności iż nigdzie służbowo nie wyjadę, miejsca, które przynajmniej w internecie wyglądały kusząco, okazały się już zarezerwowane.

Szukałem, szukałem, aż w końcu trafiło na Mielno. I tak było szybciej niż z Tunezją latem ubiegłego roku. Tamten wyjazd zabukowaliśmy półtorej doby przed wyjazdem, a opłaciliśmy kilkanaście godzin przed. Pobyt w Mielnie zarezrwowany został na cztery dni przed wyjazdem, a to dla nas niemal cała epoka.

W piątek po pracy nie wracałem już do domu, lecz podjąwszy Anioła ruszyłem od razu w kierunku Koszalina. Pogoda nie sprzyjała za bardzo, zacinał mokry śnieg, droga miejscami była oblodzona, ale jakie ma to znaczenie wobec faktu, że siedzieliśmy razem w ogrzewanym aucie w przyjemnym półmroku, rozmawiając o przeróznych sprawach ze świadomością, że czeka nas miły wieczór oraz totalne lenistwo i same przyjemności nazajutrz. Nie zmącił tego błogiego nastroju nawet fakt, że wskutek popołudniowych korków nasza podróż przedłużyła się znacząco i mieliśmy nie zdążyć na kolację.

Od czego jednak są telefony? Anioł zapytał czy zamiast ciepłej strawy, mogliby zostawić nam jakiś suchy prowiant? Zostawili. I to jak! Kiedy o dwudziestej drugiej dojechaliśmy do Hotelu Royal Park, w pokoju czekał na nas półmisek serów i wędlin oraz wino, bo kolacja według pakietu z winem była. Do tego powitalny cocktail na bazie Campari i pudełeczko w kształcie serduszka z czekoladkami Mon Cheri.

Od razu więc zrobiło się sympatycznie. I tak już zostało – sympatycznie i gorąco aż do momentu, kiedy przytuleni odlecielismy do krainy Morfeusza. Byłbym z niej nie wrócił na czas za sprawą zasłoniętych okien, do czego nie przywykłem. Ciemności spowijały nasz pokój niemal do dziewiątej i była to ostatnia chwila, by wstać i zdążyć jeszcze na śniadanie.

Potem zaś uzgadnianie planu zabiegów na weekend, które zagwarantowane mieliśmy w walentynkowym pakiecie, plus te dokupione dodatkowe. Skoro bowiem trafiliśmy do SPA, to postanowiliśmy oddać się oferowanym przyjemnościom. Tak, przyjemnościom, bo jakkolwiek jestem pełen watpliwości co do zbawiennego wpływu na zdrowie czy urodę rozmaitych bardzo naukowo nazywanych zabiegów (zwłaszcza gdy serwowane są w postaci pojedyńczego seans raz na ruski rok), to miały one jedną niepowtarzalną zaletę: relaks połączony z miła obsługą. Tego nam było trzeba. Po kieracie codziennych, szalonych akcji w biurze, chwile wyciszenia. Pani kosmetyczka mówi, ze trzeba będzie leżeć godzinę, to trzeba. Nie kłębią się w głowie durne myśli, że może by tak zerknąć do laptopa zamiast tak leżeć bezczynnie i bezużytecznie. Trzeba leżec bo tego wymaga dobro zabiegu. A pani masuje stopy, albo nakłada maseczkę na twarz (mam nadzieję, że moi koledzy ze szkolnej ławki tego nie czytają), albo po prostu zostawia w jacuzzi z ozonem, płatkami róż, wonnymi olejkami i czort wie czym jeszcze. I jeszcze mówi, że można nawet spać podczas owego przymusowego leżenia.

Pierwszy zabieg zamówilismy jednak dopiero na piętnastą, ponieważ postanowiliśmy najpierw zwiedzić Mielno.

He he, zwiedzić! Po powrocie ze śniadania połozyliśmy się jeszcze na chwileczkę i tak nam się zrobiło miło oraz przyjemnie, że do porządku przywołał nas dopiero telefon z zapytaniem co się dzieje, bo piętnasta minęła, a nas nie ma.

Nie pamiętam czy pisałem już wcześniej o niezwykłym wpływie przytulania? Jest to zapewne jakiś atawizm, ale tak silny, że w zasadzie wystarcza za całe SPA. Gdybyśmy mieli z Aniołem przeliczyć chwile spędzone razem, to tych bez wzajemnego dotyku byłby znikomy ułamek. Co jest w tym takiego, że parkując samochód przed kinem, przed domem czy gdziekolwiek indziej potrafimy nie wysiadać z niego przez długie minuty? Co za siła sprawia, że zamiast szykować kolację, stoimy w kuchni objęci tracąc zupelnie poczucie upływającego czasu? Myślę, że wiele tracą te związki, gdzie takiego wzajemnego ciepła i „wymiany endorfin” jest jak na lekarstwo. Bywa, że z czasem ludzie nie zdają juz sobie nawet sprawy z tego co utracili. Pamiętam mój mały szok u schyłku małżeństwa z Eks, kiedy przy okazji wzajemnych pretensji zapytała z wyrzutem: „a kiedy ty mnie ostatni raz przytuliłeś?”. Była to jedna z najważniejszych lekcji jakie odebrałem w życiu.

Spóźniając się notorycznie przez owe endorfiny na zabiegi, relaksowaliśmy się przy towarzyszącej im wyciszającej muzyce i uspokajającym zapachu olejków.

I tak nam upłynęło sobotnie popołudnie i pół niedzieli. Sobotni wieczór zaś oprócz kolacji spedziliśmy w basenie, jacuzzi i w saunie.

W niedzielę o szesnastej opuściliśmy goscinne progi hotelu i mogliśmy wreszcie pójść obejrzeć Mielno. Miejscowośc ta położona jest bardzo ciekawie, u nasady mierzei oddzielającej Jezioro Jamno od Bałtyku.

Bałtyk nie był tego dnia szpecjalnie wzburzony, a jednak fale przy brzegu były wieksze niż te, które zazwyczaj możemy obserwować na osłoniętych plażach Zatoki Gdańskiej.

  

Spacer po promenadzie zakończyliśmy konsumpcją smażonego dorsza i była to chyba najsmaczniejsza smażona ryba jaką miałem okazję zjeść nad morzem. Pomijam te przepiękne „okoliczności przyrody” i cudowne towarzystwo Anioła, ale ryba sama w sobie przygotowana była świetnie. Wiele restauracji mogłoby pozazdrościć kunsztu panu w owej niewielkiej smażalni przy pięknie biegnącej po klifie promenadzie.

Zapadł zmierzch i był to znak, że pora wracać do Trójmiasta. Tym bardziej, że musiałem się jeszcze przepakowac przed kolejnym wyjazdem.

Morze Karaibskie, 22.02.2009; 06:25 LT

Komentarze