WEEKEND W RZYMIE

Italia pozostawała miejscem, które traktowaliśmy w podróżach trochę po macoszemu. Wenecja, Mediolan i owszem, ale to praktycznie wszystko. Inne miasta, a przede wszystkim Rzym, czekały na swoją kolej. Tak to już jest, że na najprostsze rozwiązania zawsze szkoda czasu i te przynajmniej kilkudniowe urlopy chciałoby się poświęcić na odleglejsze miejsca. W końcu jednak postanowiliśmy nie czekać dłużej i pewnego listopadowego weekendu 2016 roku wsiedliśmy do samolotu Alitalii by przylecieć do Rzymu chociaż na krótko.

Nie mieliśmy złudzeń, że poznamy dobrze to miasto. Jechaliśmy od razu z założeniem, że wpadniemy do stolicy Włoch na chwilę i w związku z tym nie będziemy zaliczać kolejnych punktów programu biegiem, z zegarkiem, a raczej minutnikiem w ręce. Dopiero w hotelu, w piątkowy wieczór po przylocie podjęliśmy decyzję co będziemy robić. Colosseum. Trudno nie odwiedzić słynnego amfiteatru. Żeby uniknąć kolejek, kupiliśmy bilety przez internet. Kosztowały 14 euro od osoby.

Metrem dojechaliśmy do stacji Colosseo, z której wyjście znajduje się dokładnie naprzeciwko budowli. Kolejki były, ale bez szaleństw. W kasie też można by było się zaopatrzyć. Znów ten listopadowy bonus, bo lepiej nie myśleć o tym, co dzieje się tutaj w wakacje.
Z zewnątrz amfiteatr wygląda imponująco. Wysokość ścian zewnętrznych sięga blisko pięćdziesięciu metrów. Szczególnie pierwsze trzy kondygnacje z charakterystycznymi łukami przykuwają uwagę.


Zaryzykowałbym stwierdzenie, że z zewnątrz amfiteatr wygląda znacznie lepiej niż od wewnątrz. Wewnątrz to rzeczywiście jest ruina w pełnym tego słowa znaczeniu.


Wystarczy jednak wsłuchać się w słowa przewodnika, albo zaliczyć odpowiednią lekturę, by oczyma wyobraźni ujrzeć majestat starożytnej techniki, której rozwiązania stosuje się przy budowie stadionów nawet dzisiaj. Szczególne wrażenie robi labirynt korytarzy pod sceną. Labirynt, który mieścił mnóstwo pomieszczeń technicznych oraz ciągów komunikacyjnych.


Mieściły się tam między innymi zapadnie oraz windy wynoszące na powierzchnię skomplikowane dekoracje jak również klatki z dzikimi zwierzętami. Na specjalnej ekspozycji można obejrzeć niewielkie makiety tych rozwiązań.

Już zbudowanie tego wszystkiego było wyzwaniem, ale jakiejż logistyki, synchronizacji zmian dekoracji wymagały ogromne inscenizacje? A trzeba dodać, że na przykład na otwarcie Colosseum cesarz Tytus zarządził studniowe igrzyska i nie była to wcale największa impreza w historii tego obiektu.
Jedna z zapadni została odtworzona w ruinach i można na jej podstawie wyobrazić sobie resztę.

Szczycimy się zamykanym dachem na warszawskim Stadionie Narodowym? Jest czym, ale warto wiedzieć, że blisko dwa tysiące lat temu, nad Colosseum również rozwijano dach. Przykrywał on całą widownię oraz fragment areny. Widać to na obrazie Jeana- Leona Gerome p.t. „Ave Caesar, Morituri te Salutant”

Sama nazwa Colosseum, pomimo ogromu budowli, nie związana była z jej rozmiarami. Amfiteatr zbudowany pomiędzy 70 a 80 rokiem naszej ery na polecenia cesarza Wespazjana z dynastii Flawiuszów, nosił nazwę Amfiteatru Flawiuszów. Druga nazwa, ta która przetrwała do dzisiaj wzięła się od ogromnego posągu Nerona, który stanął w sąsiedztwie. Miał podobną wysokość co zbudowana dziewiętnaście wieków później Statua Wolności.

To od tego kolosa (gr. kolossos) wzięła się późniejsza nazwa amfiteatru.
Wedrując galeriami dookoła sceny, ujrzeliśmy po zewnętrznej stronie Łuk Konstantyna. Mniej więcej w tamtym kierunku rozpościera się Forum Romanum. Serce zabiło mocniej, bo już chciałoby się tam iść, lecz wiedzieliśmy, iz podczas tego pobytu nie będzie na to czasu.
Uważny obserwator zuważy obok Łuku zaparkowany opancerzony samochód wojskowy. To ci, którzy strzegą naszego bezpieczeństwa. Żyjemy w takich czasach, że im większy tłum, tym bardziej łakomy cel dla terrorystów.

Jeszcze kilka słów o trybunach. Przy samej arenie było miejsce dla cesarza i jego świty. Nisko położone rzędy zajmowali senatorowie i wysoko urodzeni. Im wyżej i dalej od sceny, tym pośledniejsze kategorie widzów. Na samej górze, niemal pięćdziesiąt metrów nad sceną zasiadała biedota.

Różnie się szacuje, ale ponoć amfiteatr mógł pomieśćcić grubo ponad pięćdziesiąt tysięcy widzów. Jedno ze źródeł podaje nawet 87 tysięcy. Budowla służyła przez około 450 lat. Ostatnie igrzyska odbyły się tu bowiem w 528 roku.
Obiekt niszczał rujnowany przez pożary oraz trzęsienia ziemi, z których to w XIV wieku spowodowało zawalenie dużego fragmentu zewnętrznej ściany. Pewnie dlatego możemy dziś oglądać przekrój przez konstrukcję ścian.


Była pora obiadu, więc w sąsiedztwie amfiteatru zjedliśmy pizzę. Potem mogliśmy pojechać w kierunku Watykanu. Marzyło mi się wejście do Bazyliki Św. Piotra, a być może także chwila zadumy nad grobem Jana Pawła II. Jednak tuż po wejściu na Plac Świętego Piotra nasz entuzjazm został poważnie nadszarpnięty. Tłum ustawiony w ogromnych kolejkach oczekiwał na wejście, a na wyświetlaczach podawano komunikaty, że katedra wkrótce zostanie zamknięta.


Staliśmy, staliśmy, staliśmy, ale posunęliśmy się o niewiele metrów. Szanse wydawały się zerowe. Być może miało to być oczekiwanie bezproduktywne, gdyby nie udało się wejść do środka. Wtedy szczególnie żal byłoby straconego czasu, który można byłoby spożytkować inaczej. W przypływie desperacji postanowiłem ten jeden raz wykorzystać błogosławiony stan mojej żony i zapytałem ochronę, czy osoba ciężarna może ominąć kolejkę. Pozwolili. Przeprowadzono nas bokiem pod same drzwi. Tak dzięki nienarodzonemu jeszcze Frankowi weszliśmy do środka.

Co to było, dowiedzieliśmy się dopiero wieczorem, w hotelu. Nazajutrz miały być zamknięte t.zw. Drzwi Jubileuszowe. Zupełnie przypadkiem byliśmy jednymi z ostatnich, którzy przez nie przeszli. Ponownie zostaną otwarte za jakieś ćwierć wieku.

Wewnątrz każdy chciał się zatrzymać chociaż na chwilę, lecz ochroniarze popędzali, by jak najwięcej ludzi zdążyło przejść przez drzwi. Byliśmy wdzięczni, że nas wpuścili, więc nie opóźnialiśmy. Jakieś jedno, trochę przypadkowe zdjęcie i po chwili byliśmy znów na zewnątrz.

Na zewnątrz było widać zaawansowane przygotowania do jutrzejszej uroczystości, o której mieliśmy dopiero przeczytać.

Dopiero z daleka spokojnie mogliśmy spokojnie przyjrzeć się bazylice.

I dopiero opuszczając Plac Św. Piotra zauważyliśmy tabliczkę, która dała nam do myślenia i skłoniła do poszukiwań informacji po dotarciu do hotelu.

Spacer do metra, i przejazd w kierunku Placu Hiszpańskiego. Stamtąd w górę prowadzą Schody Hiszpańskie – kolejny punkt naszego pobytu w Rzymie.

Na górze trzeba zatrzymać się chociaż na chwilę. Popatrzeć w dół i udawać, że nie zauważamy upływających kwadransów.

One jednak mijały i trzeba było sobie w końcu powiedzieć: dość. Jeszcze tylko Fontanna di Trevi i jak na pierwszą wizytę w Wiecznym Mieście wystarczy.
Do fontanny od metra trzeba jeszcze było przejść kawałek. W mroku wąskich uliczek malowniczo prezentowały się stragany, jak choćby ten z owocami.

Wydawało nam się, że jest bardzo późno i pora jak najszybciej znaleźć się w hotelu, lecz przed fontanną okaząło się, że w Rzymie późna pora to rzecz bardzo umowna. Tłum siedział i podziwiał. Bynajmniej nie w skupieniu. Atmosfera bardziej przypominająca fiestę.


Metrem dojechaliśmy w okolice dworca Roma Termini, w sąsiedztwie którego znajdował się nasz hotel.

Dzięki temu nie musieliśmy rano się spieszyć by zdążyć na ekspres Leonardo. Za 14 euro dojechaliśmy w nieco ponad pół godziny na lotnisko Fiumicino. Oczywiście bilet kupiliśmy już wcześniej w internecie.


Pierwszy, rzymski city break za nami. Kolejna biała plama na naszej podróżniczej mapie zniknęła, ale to ma tylko wartość dla statystyk. Dla przyjemności oraz dla celów poznawczych musimy tu jeszcze wrócić.
Gdańsk, 12.03.2018; godz. 00:05 LT

Komentarze