WEEKEND W FINLANDII (2) – TURKU

Kiedy wjechaliśmy do miasta, pierwszy przystanek zrobilismy przy katedrze. Jest dla Finów tym, czym krakowski  Kościół Mariacki dla Polaków. Siedzibę biskupa Turku w pierwotnej, drewnianej wersji zbudowano wkrótce po udanej chrystianizacji pogańskiego kraju przez Szwedów.

Nie udało nam się sforsować grubych murów świątyni bowiem jest on a czynna tylko do osiemnastej, a my trafiliśmy tam kilka minut po szóstej.

Przemieścilismy się więc blizej centrum. Oś jednej z ulic zamykała bryła Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Sam budynek jednak nie jest bynajmniej przykładem nowoczesnej architektury. Oczywiście do muzeum o tej porze także nie mieliśmy szans wejść. Zresztą nawet jeśliu byłoby otwarte, nie mielismy aż tak wiele czasu.

Po przeciwnej stronie ulicy ciekawostka. Popiersie. Głowa dziwnie znajoma… Nie może być! Toż to… Lenin! Język fiński nie jest tym, w ktorym radzę sobie najlepiej, wiec mogłem się jedynie domyslać z kilku słów inskrypcji, ze Lenin prawdopodobnie mieszkał jakiś czas w sąsiadującym z popiersiem domu. Sam rzeźba zaś była darem Lenigradu dla Turku. Dary po latach bywają kłopotliwe. Finowie nie usunęli Lenina nawet po upadku ZSRR. Byc może przyzwyczajenie i pragmatyzm były silniejsze niż rzeczywiste uczucia. Mieszkańcy tego skandynawskiego kraju, którzy niepodległością cieszyli się wyjątkowo, jak na europejskie warunki krótko, nauczyli się tak prowadzić politykę, by nie drażnić pomrukującego za miedzą rosyjskiego niedźwiedzia. Myślę, że to nie przypadek, iż właśnie w Finlandii znalazła siedzibę Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (OBWE). W czasach zimnej wojny był to jeden z nielicznych pomostów umożliwiających doialog Wschodu z Zachodem, a sama Finlandia kreowała się na neutralny kraj respektujący obydwa ustroje. Nazwano to potem „finlandyzacją polityki”. Może był to sposób n przetrwanie w  czasach gdy Stalin, a potem Breżniew rządzili żelazną ręką w tej części Europy.

Na zachód od miasta rozciąga się wyspa Ruissalo, zwana też po szwedzku Runsala. Wąska i długa stanowi rezerwat przyrody, bowiem rosnie tam jeden z największych lasów dębowychtego kraju.

Ruissalo ma wiele szlaków turystycznych, ale jeśli wpada się na jeden dzień, trzeba wybierać. Zamiast na piechotę pojechaliśmy więc samochodem na sam zachodni koniuszek wyspy. Po drodze minęliśmy zamek, ale nie zatrzymywaliśmy się, ponieważ postanowilismy zostawić go sobie na koniec.

Gdy tylko rozpoczął się las, znaki drogowe ostrzegły nas o łosiach. Takie znaki obecne są na wielu pamiątkowych gadżżetach z tego kraju.

Na wspomnianym już krańcu wyspy podziwialiśmy zapadający zmierzch. Było malowniczo, ale zarazem przeraźliwie zimno. Wiatr bowiem od rana wcale nie zelżał, a temperatura opadła.

Wracając do miasta na jakimś bezludziu minęlismy się z promem. Wystawał zdecydowanie ponad czubki drzew.

W całej okazałości mogliśmy oglądać zacumowane promy na terminalu pasażerskim w Turku. Aż się prosiło, by wyskoczyć do Sztokholmu albo Tallinna.

Napatrzywszy się do woli mogliśmy podjechać do zamku, który zostawiliśmy sobie jako ostatni punkt programu.

O zamku pisałem już w jednym z poprzednich wpisów, więc tym razem wsponę tylko, że tam byliśmy i obeszliśmy go dookoła, ponieważ wnętrza wieczorem były niedostępne.

Niemalże obok zamku zacumowany był parowiec s/s Bore, ktry obecnie służy jako hostel. Mielismy tam zarezerwowaną kabinę na nocleg.

O czasach świetności statku przypominają reprodukcje plakatów oraz zdjęć wywieszone na korytarzach.

Statek, zbudowany 1960 roku służył jako prom kursujący między Finlandią i Szwecją, a od późnych lat osiemdziesiątych jako niewielki wycieczkowiec, by po pięćdziesieciu latach służby na morzu, kiedy przestal spełniać wymogi konwencji SOLAS, zacumować w 2010 roku na stałe w Turku, gdziej od tej pory oprócz roli eksponatu morskiego muzeum pełni też rolę hostelu.

Wstaliśmy wcześnie rano, by zdążyć na lotnisko. Pogoda przez noc  się odmieniła i po slonecznej sobocie, niedziela przywitała nas deszczem. Bez specjalnego żalu zapakowalismy się więc do naszego niebieskiego citroena zaparkowanego nieopodal statku.

Przed wejściem do lotniska zauważyliśmy znany nam już z poprzedniego dnia slogan reklamowy miasta: „Kiss my Turku”. Probowałem znaleźć gdzieś w internecie tłumaczenie tego zdania, lecz nie udało się. Zauważyłem na rozmaitych forach, że nie ja jeden miałem taki problem. Co ciekawe, wielu ludziom, róznojęzycznym, owo tajemnicze hasło niezależnie od rzeczywistego znaczenia kojarzyło się z „pocałuj mnie w dupę”, co chyba nie było zamierzeniem twórców. Tak czy siak, „Kiss my Turku” króluje w reklamach miasta i na rozmaitych gadżetach pamiątkowo-reklamowych.

Ów napis znajduje się przed wejściem do budynku Terminala no.1, natomiast samoloty Wizz Air do Gdańska i Budapesztu odlatują z Terminalu 2. Nazwa terminal brzmi dumnie zwłaszcza w odniesieniu do budynku, który za taki terminal służy.Jest to po prostu długi, betonowy barak. No cóż, low cost lines muszą mieć wkalkulowany w swą działalność brak luksusu.

Przed dziewiątą rozpoczął się boarding.

Przespałem większą część lotu, a obudziłem się dopiero przed lądowaniem w Gdańsku. Obniżając pułap lotu, samolot oferował nam podziwianie widoków wybrzeża, jakich na codzień się spotyka. Na mnie szczególne wrażenie wywarła długa mielizna pomiędzy Rewą a Kuźnicami. To grzbietem owej mielizny odbywa się co roku t.zw. Marsz Śledzia, czyli przejście na piechotę skrótem przez Zatokę Pucką. Oczywiście kawałek trzeba przepłynąć, ale jest to bardzo niewielki odcinek w stosunku do całości trasy.

Kilka minut później wylądowaliśmy w Rębiechowie. Gdańsk witał nas lepszą pogodą. Przede wszystkim było cieplej. Ale najfajniejsze było to, że ponieważ między Polską a Finlandią jest godzina różnicy czasu, pomimo godzinnego lotu wciąz było parę minut po dziewiątej kiedy wylądowaliśmy. Całą niedzielę wciąż mielismy przed sobą.

Gdańsk, 11.04.2014; 00:45 LT 

Komentarze