WEEKEND W FINLANDII (1) – MUMINKI I BIUSTONOSZ MARYLIN MONROE

Przed samym Nowym Rokiem zrobiliśmy jeszcze jedną rezerwację z cyklu „wypad na kawę do…”. Po jednodniówkach do Sandefjordu i Eindhoven, tym razem wybór padł na Turku. Trzydzieści cztery złote za lot do Finlandii oraz pięćdziesiąt cztery z powrotem. Razem 88 zł od osoby. Cena całkowita, ponieważ na krótki wypad bez problemu wystarczył nam t.zw. mały bagaż podręczny.

Nie jest to rekord, bo w tym roku można do Turku polecieć za sześćdziesiąt kilka złotych, ale spora różnica w porównaniu do lotów zamawianych w ostatniej chwili. Sprawdziłem w piątek i Wizz Air oferował bilety nasz sobotni lot po dwieście pięćdziesiąt złotych plus kolejne dwie stówy za pwrót.

W sobotni poranek wsiedliśmy więc do samolotu i po godzinie lotu przez Bałtyk ujrzeliśmy w dole szkiery, czyli skaliste wysepki, których nieprawdopodobna ilość rozpościera się pomiędzy wybrzeżami Finlandii i Szwecji stanowiąc naturalną granicę pomiędzy otwartym Bałtykiem, a Zatoką Botnicką.

Wysepki odcinały się ciemnymi plamami od złociście skrzącej się w promieniach porannego słońca powierzcni morza. Słońce zresztą nie miało łatwego zadania, selektywnie przedzierając się przez chmury, co tylko potęgowało efekt. Zwyciężyło dopiero później kiedy chmury zniknęły z powierzchni nieba niemal całkowicie.

Finlandia kojarzy się z niewysokimi skałami, wodą oraz bezkresnymi lasami. I taką ujrzelismy ją z okien samolotu podchodząc do lądowania.

Zastanawialiśmy się jak zorganizować ów dzień w Turku i stwierdzilismy, że ograniczenie się tylko do tego miasta stanowiłoby stratę i czasu, i okazji. Pomyśleliśmy więc o rozszerzeniu rejonu zwiedzania do najblizszej okolicy. Do takiej niezobowiązującej wędrówki doskonale przydaje się wypożyczony samochód. Jakieś niewielkie autko, bo bagażów przecież praktycznie nie mielismy. Miał byc smart, ale ponieważ akurat był niedostępny, „Sixt” zaproponoiwał nam za tę samą cenę citroena C1, w pięknym niebieskometalicznym kolorze. I tym autkiem z lotniska zamiast do Turku, pojechaliśmy do Naantali. Tam znajduje się m.in. „Świat Muminków” – park połozony na wyspie. Ten park rozrywki czynny jest przeraźliwie krótko, bo praktycznie jedynie w wakacje oraz podczas ferii zimowych, ale liczyliśmy, że chociaż popatrzymy z daleka.

Kiedy wjechaliśmy do Naantali, kierunek na park wskazywaly już specjalne drogowskazy.

Napisy są dwujęzyczne, ponieważ szwedzki jest dość powszechnie używany w tym kraju jako relikt po wielesetletniej przynależności Finlandii do Królestwa Szwecji. Zaczęło się we wczesnym średniowieczu. Szwedzi zorganizowali wyprawę krzyżową, by nawrócić pogański lud po wschodniej stronie Bałtyku. Ziarno nie padło na podatny grunt, poganie zabili biskupa który wraz z wojskiem miał chrystianizować kraj. Niecałe sto lat później, w 1249 roku ruszyła ze Szwecji kolejna misja. Wskutek niej pogański lud przyjął nową religię, a przy okazji utracił niepodległość. Od tej pory przez pięć i pół wieku Finlandia stanowiła po prostu część Szwecji. Na początku XIX wieku Szwecja przegrała wojnę z Rosją i Finlandia przeszła pod panowanie cara. Trzeba jednak przyznać, że cieszyła się wtedy dość znaczną autonomią. Kiedy Rosją wstrząsnęła bolszewicka rewolucja, Finowie ogłosili niepodległość. Komuniści ją zaakceptowali. I dopiero od grudnia 1917 kraj ten pisze prawdziwe swoją, wolną historię.

Zaparkowaliśmy w centrum Naantali i ruszyliśmy na spacer. Co rzuca się w oczy najbardziej to wszchobecne drewno. Dominuje ono jako budule praktycznie wszystkiego co powstało do II wojny światowej. Praktycznie nie widuje się starych domów innych niż drewniane. I zrozumiałe, bo budulca przeciez nie brakowało. Drewniane sa i małe domki i ogromne wille.

Drewniane są też pomosty położone wzdłuż brzegów miasta. Wydaje mi się, że kraju, w którym znajdują się tysiące wysp, niemal każdy powinien posiadać jakąś łódź. Dlatego wzdłuż pomostów setki pali znaczą miejsca do cumowania. Pewnie zaroi się tam od jachtów i motorówek gdy tylko zima odpuści. Właściwie to juz prawie odpuściła, bo śnieg zniknął, ale tego dnia pomimo słonecznej pogody wiał zimny, przenikliwy wiatr.

Na wzgórzu nieopodal kościoła znajduje się drewniana (jakżeby inaczej) wieża widokowa. Z niej popatrzyliśmy na wyspę Muminków.

Prowadził na nią długi, biały most. Zastanawialismy się, czy zamknięta na głucho brama znajduje się przed tym mostem, czy może dopiero na wyspie. Zauważyliśmy jednak, że przez przeprawę maszerują w obie strony grupy ludzi. Jeśli więc jest brama, to dopiero na wyspie. Ruszyliśmy więc przez most także i my. Świeciło słońce ale temperatura wynosiła ledwie kilka stopni powyżej zera, a silny wiatr sprawiał, że czuliśmy się jak w środku srogiej zimy. Założyłem kaptur, a ręce schroniłem w kieszeniach, bowiem czapkę i rękawiczki, durny, zostawiłem w domu. Po naszej stronie Bałtyku wiosna już bowiem pełną gębą.

Co ciekawe, z wyspy wracały grupy ludzi, z których jakieś dziewięćdzisiąt procent stanowili… dorosli. Oznaczało to, że wycieczka ma dla nich przede wszystkim wartość sentymentalną. Oznaczało też, że niezależnie od rejonu świata Muminki towarzyszą dzieciom niezmiennie. Wielka w tym zasługa Tove Jansson, która na kartach swoich książek odwoływała się do najprostszych i uniwersalnych zarazem wartości. Coś musi być w tej Skandynawii, że właśnie tam za sprawą wspomnianej Tove Jansson z Finlandii oraz Astrid Lindgren ze Szwecji powstały książki, bez których trudno wyobrazić sobie dzieciństwo. Dzieci z Bullerbyn, Pippi Langstrumpf, Muminki – czy ktoś z dzisiejszych dorosłych o nich nie słyszał? Ja po prawdzie z Muminkami na dobre zaprzyjaźniłem się dopiero wychowując swoej dzieci. Kiedy sam miałem kilka lat, mój analityczny umysł najpierw próbował rozwiązać zagadkę pochodzenia tych stworów. Publikowana w „Świerszczyku” w odcinkach ilustrowana opowieść nie odpowiadała na to pytanie. Kim oni są? Hipopotamami? No, nie wszyscy jednak, więc o co chodzi? Ponieważ nie odnalazłem odpowiedzi na to pytanie, uznałem, że to jakaś głupota i od tej pory omijałem te opowieści szerokim łukiem. Trzeba było dorosnąć i zacząć śledzić te historie ze swoimi dziećmi, by ocenić je właściwie.

Weszliśmy na wyspę. I… co za niespodzianka! Park bowiem rzeczywiście był nieczynny, lecz polegało to jedynie na tym, że zamknięte były poszczególne domki, sklepiki, kasy oraz wszelkie inne przybytki. Można było natomiast swobodnie spacerować wokół tego wszystkiego. A tylko o to nam chodziło.

Juz na planie parku, niedaleko wejścia można było odnaleźć… Bukę.

Mam nadzieję, że fakt iż umieszczoną je nieopodal WC, nie spowoduje jakiejś traumy wśród będących w potrzebie najmłodszych zwiedzających.

Swoją drogą, to ciekawe, że Buka, która o ile dobrze pamiętam nikomu tak naprawdę krzywdy nie zrobiła, budziła (i pewnie budzi) wśród najmłodszych strach daleko większy niż niejedne negatywny bohater filmów i książek, gdzie autor podał „kawę na ławę”. Od dawan wiadomo, że największą grozą napawa niewypowiedziane. Tajemnica.

Zza drzew wyłoniła sie okrągła konstrukcja dachu.

Tak, to dom Muminka! Za chwile zobaczylismy go w całej okazałości.

Zajrzeliśmy przez okno. Wyglądało jakby tylko na chwilę ktoś go opuścił.

Oprócz domu Muminka, w parku rozsianych jest mnóstwo innych domów zamieszkiwanych przez bajowe postacie. Niektóre z nich odwzorowane brdzoa dokładnie, jak ten nad samym brzegiem morza, z niewielkim łóżkiem. Może latem zamieszkuje go Mała Mi?

Narazie wokół jest pusto, lae odnaleźliśmy Topika i Topcię ogromnym diamentem ukrytym w walizce.

Skalisty brzeg wyspy łagodnie opadał do morza. Nieco dalej, wysunięty w wodę pojawił się drewniany pomost z budką straznika na końcu.

Za to głębiej w lesie stał najprawdziwszy okręt z „Opowieści Tatusia Muminka z czasów młodości”.

Po drugiej stronie drewniany labirynt, w którym natknęliśmy się na Hattifnatów.

I można było jeszcze spacerować tak długo. Odkrywac kolejne miejsca. Takie jak stacja straży pożarnej, w której służył wujek Paszczaka, albo obozowisko (a raczej miejsce po nim) Włóczykija. Ogladaliśmy ile dusza zapragnie, a wokół nie było ani żywej duszy (poprzedni zwiedzający zdążyli już opuścić teren). Nikt nas nie przeganiał, nie strofował, że wstęp wzbroniony. Ponieważ jednak czekały na nas inne miejsca, pora była opuścić wyspę.

Poszliśmy zwiedzić t.zw. stre miasto w Naantali. Jak stare to oczywiście musi byc drewniane. I takie właśnie było. Kolorowe, drewniane domy stały wzdłuż ulic tworzących ten fragment miasta.

W jednym z takich domów miesci się sklep z pamiatkami. Pamiątki, jak pamiątki. Muminków akurat bardzo mało, za to mnóstwo rozmaitych mniej lub bardziej urodziwch gadżetów. A wśród nich na ścianie eksponat nie do psrzedaży: biustonosz Marylin Monroe. Z certyfikatem autentyczności oraz okolicznościami powstania tego dość intymnego elemntu garderoby. Obecny właściciel musiał być gorącym wielbicielem słynnej aktorki, a przy okazji posiadać spore pieniądze.

Czasem zaskakujące rzeczy można odnaleźć w położonych na uboczu niewielkich miasteczkach, takich jak Naantali..

Po wyjściu ze sklepu poszliśmy na kawę. Zagrzaliśmy się wreszcie, ale za to ogarnęła nas błoga senność. Wsiedlismy więc do auta, by odjechać na jakiś boczny parking i zdrzemnąć się trochę zanim pojedziemy do Turku.

Gdańsk, 07.04.2014; 00:25 LT

Komentarze