WEEKEND NA LUBELSZCZYŹNIE (4) – KAZIMIERZ DOLNY

Ze starego cmentarza pojechalismy na dworzec autobusowy, skąd zamierzaliśmy dostac się do Kaizmierza Dolnego. Lublin to niezwykle ciekawe miasto także ze względu na komunikację autobusową. Duże przedsiębiorstwa, spadkobiercy dawnego PKS ofertę mają stosunkowo ubogą. Rynek opoanowały natomiast… minibusy. Chyba nigdzie w Polsce nie widziałem ich tyle co w Lublinie. Na ich potrzeby zaadoptowano cały dodatkowy plac. Przystanków mnóstwo, a busy docierają niemal do wszystkich zakątków województwa. Co ja mówię? Województwa? Stały tam także minibusy obsługujące nawet trasę nad morze, do Władysławowa!

Znaleźć połączenie do niezbyt odległego Kazimierza Dolnego nie było więc problemem. Po chwili zajęliśmy miejsca w jednym z busów (tak jakby czekał specjalnie na nas) i po zapłaceniu ośmiu złotych za bilet ruszyliśmy w podróż.

Trasa wiodła przez Nałęczów. Kiedy planowaliśmy naszą weekendową wycieczkę zamierzałem oprócz spaceru po uzdrowisku odwiedzić i opisać ujęcie oraz rozlewnię tamtejszej wody mineralnej. Ot taka ciekawostka jak wizyty w winiarniach, albo w stoczni czy hucie szkła. Napisałem do nich, lecz zignorowali mój list. Nie jestem mściwy, nadal więc pijam „Nałęczowiankę”, ale niesmak pozostał. W takim razie nie będzie o Nałęczowiance na tym blogu, tak jak nie będzie o szczecińskiej starce, ponieważ oni także mieli w nosie moją ewentualną wizytę. Może to i lepiej, ponieważ czas nas zaczynał gonić na tyle, że postanowilismy nie wysiadać w Nałęczowie, lecz jechac prosto do Kazimierza.

Jakie to szczęście, że podjęliśmy właśnie taką decyzję! Wstyd się przyznać, ale przez pół wieku wędrowania po rozmaitych zakątkach świata, moje scieżki jakoś nigdy nie przywiodły mnie tutaj. Oczywiście wiele słyszałem o urodzie Kazimierza, ale czy to jedno miejsce, o którym wiele słyszałem? Po wyjściu z busa szliśmy kawałek wzdłuz Wisły, po czym skierowaliśmy się jedną z uliczek w stronę rynku. Weszliśmy nań i… ze zdumienia szczęka kłapnęła mi w dół jakby była z ołowiu. Czegoś aż tak pięknego się nie spodziewałem.

Zwłaszcza widoczne na powyższym zdjęciu dwie Kamienice Przybyłowskie (wybudowane na zlecenie braci Przybyłów w 1615 roku) przykuwały wzrok. Takiej architektury do tej pory w Polsce nie widziałem. Na jednej z nich nie sposób nie zauważyć centralnie położonej ogromnej płaskorzeźby z wizerunkiem Świętego Kryzsztofa przenoszącego przez wodę malutkiego Jezusa.

Proporcje trochę niewłaściwe, lecz zostawmy to nieznanemu artyście, który wieki temu przedyskutował już swój zamysł wezwany przez Świętego Piotra. Dziś pod kamienicami prezentują swoje dzieła współcześni malarze. Wśród nich wabią potencjalnych nabywców rozmite wizerunki lessowych jarów rozsianych pomiędzy wzgórzami wokół miasta.

Kto wie, może gdzieś wśród nich wystawia swoje prace jakiś przyszły Cezanne, Repin czy van Gogh?

Artysci opanowali także przyległe ulice. Niemal wszędzie kuszą galerie. Kupić, nie kupić, popatrzeć można, a nawet trzeba, bo trudno obok nich przejść obojętnie.

Jeżeli oprócz czegoś dla ducha szuka się także strawy i dla ciała, nie można pominąć kogutów, z których Kazimierz słynie. Za cztery złote można kupić wielkiego i skonsumować jeszcze podczas spaceru jak my to uczyniliśmy.

Zamierzaliśmy jeszcze dokupić jakiegoś przed wyjazdem z miasta, lecz okazało się, że już za późno. Gdzieś około siedemnastej trzydzieści wszystkie zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ponoć za mało ich upieczono tego dnia.

Tymczasem zaś było jeszcze niezbyt późne popołudnie i zajadając koguta wrócilismy na rynek.

Rynek z jednej strony pozostał od samego początku niezabudowany. Dzięki temu otwiera się w tamtym kierunku piękny widok na kościół oraz zamek na pobliskim wzgórzu. Nieco w prawo zamyka perspektywę Góra Trzech Krzyży – teraz w pięknej zielono-żółto- brązowej, jesiennej szacie. Niczym Golgota nad Jerozolimą wznosi się nad miastem.

Szczyt znajduje się około dziewięćdziesiąt metrów ponad poziomem rynku. Może nie jest to zbyt imponująca liczba, ale wystaczająca by napawac się stamtąd cudnym widokiem na Wisłę. Ruszylismy ścieżką pod górę.

Najpierw po lewej stronie ujrzeliśmy ruiny zamku. Był to jeden z pierwszysch murowanych zamków na Lubelszczyźnie, wybudowany po najeździe Tatatrów na Małopolskę w 1341 roku. Jeszcze w XV wieku był robudowywany, lecz w połowie XVII wieku zatracił swoje funkcje obronne. Zbiegło się to akurat ze szwedzkim potopem. Niebronione, bogate miasto zostało splądrowane i spalone. Nigdy już nie odzyskało dawnej świetności.

Kiedy wyjdzie się na górę, trzeba zapłacić dwa złote za wstęp na znajdującą się tam widokową polanę. Widok zdecydowanie warty jest tej kwoty. Majestatyczna Wisła z zakolami wyznaczonymi wysokimi brzegami  oraz z piaszczystymi łachami – jak mówią, ostatnia wielka, dzika rzeka Europy.

Wróciliśmy na dół, ponieważ byliśmy umówieni na wyjazd elektrycznym busikiem do Korzeniowego Jaru. W normalnych warunkach poszlibyśmy na piechotę, ale czas zaczynał nas gonić coraz bardziej. Musieliśmy bowiem jeszcze jakoś powrócić do Lublina, a ostatnie autobusy odjeżdżały z Kazimierza około osiemnastej.

Obiecanego elektrycznego busa jednak nie było. Stały co prawda trzy, ale zarezerwowane dla t.zw. grona pedagogicznego. Był to bowiem weekend powiązany z Dniem Nauczyciela. Przewodnik wycieczki twierdził, że kilka miejsc powinno byc wolnych. Zajęliśmy więc dwa ostatnie i oczekiwaliśmy na rozwój wypadków. Wszyscy się zmieścili i ruszyliśmy. Najpierw w kierunku rzeki do spichlerzy. To one były źródłem ekonomicznej potęgi tego miasta. W najlepszych czasach w miejscowym porcie stało kilkadziesiąt podobnych magazynów. Stąd spławiano zboże do Gdańska i dalej do innych krajów. Handel zbożem okazał się żyłą złota. Kazimierz Dolny rozwijał się dynamicznie i obrastał w bogactwo. Aż do najazdu nieprzyjaciela z północy. Po szwedzkim potopie zniszczone i ograbione miasto nie podniosło się z upadku. Na straty spowodowane wojną nałozył się spadek popytu na polskie zboże. Spławiano więc do Gdańska inne produkty, lecz nie przynosiło to już tak spektakularnych zysków jak w przeszłości. Przyszłe rozbiory dopełniły dzieła upadku. Miasto zostało odcięte od bałtyckich portów. Na dodatek wystarczył jeden wybryk kapryśnej rzeki, by spichlerze, które stały przy nabrzeżach podobnie jak słynny gdański żuraw, nagle po ustąpieniu którejś powodzi znalazły się zdala od niej.

Jak cała Lubelszczyzna, tak i Kazimierz Dolny był przed II Wojną Światową miejscem zamieszkania licznej społeczności żydowskiej. Holocaust odmienił historię tej ziemi. Jechaliśmy teraz obejrzeć to, co pozostało po pokoleniach narodu koegzystującego tu z Polakami od wieków.

Wkroczenie Niemców spowodowało niemal natychmiastowe przesiedlenie Żydów do getta, z których potem przesiedlono ich do Opola Lubelskiego. Większość wywieziono potem do Bełżca. Wojnę przeżyły tylko bardzo nieliczni. Aby ostatecznie upokorzyć znienawidzony naród, Niemcy niszczyli cmentarze. Pogruchotane macewy służyły do brukowania ulic zwłaszcza w okolicy miejscowej siedziby gestapo. Dopiero wiele lat po wojnie zebrano ocalałe macewy i umieszczono je ponownie w miejscu dawnego cmentarza. Lapidarium urzadzono w ten sposób, że z wiekszości kamiennych płyt wybudownao mur, zwany kazimierską ścianą płaczu. Mur ten przerywa zygzakowanta linia, mająca symbolizować tragiczne przerwanie historii mieszkających tu Żydów podczas niemieckiej okupacji.

Część nagrobków pozostała w lesie, tam gdzie znajdował się cmentarz.

Na koniec dojechaliśmy do wąwozu Korzeniowy Dół, który swoją nazwę zawdzięcza licznym powykręcanym korzeniom roślin wystających ze zboczy jaru. Ich fantazyjne kształty stanowią inspirację dla wielu malarzy.

Ten wąwóz jak i pozstałe w okolicy, jakkolwiek stworzone przez naturę, tak naprawdę sa wynikiem działalności człowieka. Wszystko zaczęło się od wytyczenia dróg. Koleiny stworzone przez przemieszczające się tędy rozmaite pojazdy stworzyły naturalne koryto dla spływającej z wyższych poziomów deszczówki. A potem już nie dało się powstrzymać postępującej z kolejnymi opadami erozji miękkiego podłoża. Jak powstał wąwóz, widać zwłaszcza w górnym końcu jaru, który naturalnie przechodzi w drogę wiodącą do jakiegoś gospodarstwa

W końcu woda wyżłobiła koryto o głębokości kilku metrów.

Po powrocie na dół wsiedliśmy do wspomnianego już elektrycznego busika, którym wróciliśmy do rynku.

Po wspomnianej już nieudanej próbie dokupienia koguta, poszliśmy na przystanek autobusowy. I tu spotkał nas srogi zawód. Ostatni autobus odjechał bowiem dziesięć minut wcześniej. Zaczęliśmy zastanawiać się nad planem awaryjnym.

– Za kilka minut odjedzie autobus do Puław – powiedizał uprzejmy pan na przystanku – a stamtąd autobusy do Lublina odjeżdżają przynajmniej do dwudziestej.

Nie było o czym myśleć. Jedziemy do Puław!

To był miejski autobus. Zatrzymywał się na kolejnych przystankach, a my mielismy raczej mgliste informacje gdzie wysiąść.

– Słyszałam jak Państwo rozmawiali w Kazimierzu, że chcecie jechać do Lublina – odezwała się w pewnym momencie jakaś dziewczyna w autobusie – Musicie wysiąść na tym przystanku, a bus do Lublina zatrzymuje się tam – wskazała parking przy hipermarkecie.

Jeszcze raz okazało się, że życzliwych ludzi nie brakuje.

Wysiedliśmy, a po kwadransie nadjechał bus.

Dobrze jest zdrzemnąć się podczas wieczornej jazdy. Kiedy otworzyłem oczy, wjeżdżaliśmy do Lublina. W planie mieliśmy kolację w restauracji „Ąka”, a potem film „Grawitacja”, bo przecież „w kinie w Lublinie” być trzeba. O Grawitacji już pisałem:  http://mojaszuflada.blog.pl/2013/10/20/trzy-filmy/

Dlaczego zaś „Ąka”? A dlatego, że lokal ten był jednym z bohaterów „Kuchennych rewolucji” Magdaleny Gessler. Media mają wielką siłę oddziaływania. Poszliśmy tam skosztować cielęciny będącej sztandarowym daniem odmienionej restauracji i nie zawiedliśmy się. Smakowała wyśmienicie.

Przy okazji okazało się, że kino jest tuż obok.

Nazajutrz odespaliśmy trochę nocny powrót z kina, a potem trzeba było powoli zbierać się na lotnisko. Odprawiliśmy bagaże i mogliśmy pospacerować po pachnącym świeżością terminalu.

Mi najbardziej podobał się peron kolejowy, z którego drzwi prowadziły bezpośrednio do budynku terminala. Niestety, przyjazdy pociągów nie były skorelowane z wszystkimi lotami, nawet jeśli tych odlotów i przylotów jest bardzo niewiele. Dlatego o pociągu moglismy co najwyżej poczytać.

Jeszcze tylko pamiątkowa fotka przed budynkiem i idziemy do bramek security, aby potem już na spokojnie czekać na samolot. Widzielismy jak przylatywał z Gdańska i przygotowywał się na nasze przyjęcie.

W oczekiwaniu jeszcze kilka ruchów kredą na tablicy i wkrótce zajęliśmy miejsca w samolocie. Jeszcze tego samego popołudnia byliśmy w domu.

 Gdańsk, 28.12.2013; 23:20 LT

Komentarze