WEEKEND ATRAKCJI

Najpierw była oczywiście „Noc Muzeów”. Chociaż czy mogłaby się równać z poarnkiem z Aniołem, leniwą kawą w łóżku, a potem, już przy stole, z takim śniadaniem, że aż dech zapiera? Różnica jedynie jest taka, ze teoretycznie taki poranek moglibyśmy zafundować sobie każdego weekendu, gdybyśmy tylko przestali liczyć się ze wszystkim i ze wszystkimi. A, ze tak nie jest, wciąż jest to dla nas duża rzadkość. Noc Muzeów jest jednak rzadkością jeszcze większą, ponieważ zdarza się tylko raz do roku.

Wszystkiego nie da się zobaczyć. Skoncentrowaliśmy się więc na dwóch obiektach. Najpierw odwiedziliśmy Muzeum Miasta Gdyni.

Dla mnie zawsze niezwykle interesujące było móc śledzić na kolejnych fotografiach jak rodziło się to miasto. Jak na pustym niemal brzegu, gdzie na skrzyzowaniu lokalnych, byle jakich dróg  dróg stało w szczerym polu kilka rybackich chałup, nagle zaczynają wyrastać ogromne domy, a w morze wrzynają się coraz głębiej konstrukcje pirsów. Znajomi opowiadali mi o dawnych protestach wsi Chylonia, która nie godziła się z administracyjną decyzją przyłączenia jed do Gdyni, ponieważ Chylonia od wieków była wsią większą.

Budowę nowego miasta śledzili także dziennikarze National Geographic, którzy napisali o polskich marzeniach budowy swojego Nowego Jorku.

Na mnie jednak w muzeum największe wrażenie podczas wizyty w muzeum wywarła projekcja fragmentu niemieckiej kroniki filmowej pokaującej walki o miasto, a nstępnie wkroczenie hitlerowskich wojsk do miasta. Ludzie stojący w bramach i w milczneiu przyglądający się kolumnom najeźdźców, swastyki na tych samych domach, które widzieliśmy w drodze na wystawę oraz ten jazgotliwy, propagandowy ton spikera. Dopełnieniem projekcji była ekspozycja. Dreszcz mnie przechodził kiedy czytałem ogłoszenia skierowane do mieszkańców Gotenhaven, jak przechrzczono Gdynię.

Skupiliśmy się wyłącznie na historii miasta, odpuszczając wystawy towarzyszące. A to dlatego, że w planach mieliśmy doatrcie na prelekcję o diabłach, aniołach, piekle, Raju, cnotach oraz grzechach, która planowana była w Oddziale Sztuki Dawnej Muzeum Narodowego w Gdańsku. Niestety, wizyta w Gdyni przeciągnęła się, a wbrew pozorom podróż pomiędzy obydwoma miastami nie zajmuje kilku minut. Kiedy dojechaliśmy na miejsce pogadanka właśnie się kończyła.

Ale i tak warto było tu znów się pojawić, by obejrzeć w pełnej krasie tryptyk Memlinga „Sąd Ostateczny”. Uwielbiam patrzeć na to dzieło. Najlepiej po obejrzeniu go z pewnej odległości, podejść zupełnie blisko i oglądać fragment po fragmencie. Zawsze odkryje się coś nowego, chociaż nie są to tak intrygujące odkrycia jak u Boscha.

Dwadzieścia minut po północy opuściliśmy gościnne mury i pojechaliśmy do domu. Podobało mi się. Jak wartościowa jest idea tej imprezy, świadczyły tłumy zwiedzających, w znacznej części mieszkańców a nie przyjezdnych. Optymizmem napawał też ogromny odsetek młodzieży w tym tłumie. Nie jest więc chyba tak, jak alarmują niektórzy, że dzisiejsza młodzież to niemal wyłącznie alkohol, seks, narkotyki, przemoc oraz brak zainteresowań. Jak świat światem każde odchodzące pokolenie mówiło w podobny sposób o następnym, a mimo to nasza cywilizacja jakoś się  rozwija.

Po muzealnej nocy miło było pospać prawie do jedenastej. Od dawna brakowało mi takich leniwych poranków, więc nie miałem żadnych wyrzutów sumienia. Korzystając z pięknej pogody, wybraliśmy się z Aniołem zwiedzanie Gdańska z perspektywy kajaka. W tym celu udaliśmy się do klubu wodnego „Żabi Kruk”, aby wypożyczyć odpowiedni sprzęt. Co prawda zanim tam dojechaliśmy zrobiło się pochmurno i wietrznie, ale my nie przejmowaliśmy się takimi drobiazgami. I już niedługo mogliśmy delektowac się nieco panoramą miasta dobrze znaną, lecz tym razem oglądaną z zupełnie innej perspektywy.

Mój Anioł dzielnie wiosłował i mogliśmy co chwile oglądać inne, przykuwające uwagę cele. Od zabytkowego  żurawia i słynnego parowca, Sołdka po gniazda kaczek i łabędzi oraz profesjonalny taniec jakiejś tajemniczej pary zaserwowany nam na moście, pod którym właśnie milismy przepłynąć

 

Troszeczkę, ale tylko troszeczkę wychłodzeni wsiedliśmy do samochodu, by wrócić do Gdyni. A tam w okolicach domu kolejna, choć nie planowana atrakcja: z zarośli wyłonil się najprawdziwszy… dzik

Dzik zdawał się zupełnie nie przejmować obecnością ludzi ani naszego auta. Spokojnie przespacerował się ulicą.

Nawet zechciał nam pozować do zdjęcia, kiedy znaleźlismy się zupełnio blisko.

Następnie zaś zawrócił i ruszył w zarośla pomiędzy budynkami.

Przyznam, ze nie codzień miewam okazję znaleźć się oko w oko z dzikiem, więc dla mnie to niedzielne spotkanie było bardzo inetresujące. Nie wiem jak dla dzika. Kiedy on pomknął w zarośla, my ruszyliśmy do domu, by tam dokończyć niedzielne lenistwo. I muszę przyznać, że bardzo się udało. Jak wszystko w czym towarzyszy mi Anioł. – do tego akurat już zdążyłem się przyzwyczaić

Gdynia, 20.05.2008; 01:10 LT

 

    

Komentarze