WARSZAWA I „KOTY”

To przykre, ale „Koty” definitywnie schodzą z afisza w warszawskim Teatrze Roma.

Bardzo lubiłem słuchać nagrań utworów z tego musicalu, lecz nigdy nie widziałem samego spektaklu. Ani na żywo, ani w postaci nagrania. Wyglądało, ze to jedna z ostatnich okazji. A ponieważ nie udało się nam z Aniołem ani razu nigdzie wyjechać tego roku, był to dobry pretekst do zafundowania sobie jednodniowej wycieczki do Warszawy specjalnie na ten spektakl.

Wyjechaliśmy z Trójmiasta pociągiem IC skoro świt. Początek, to mały falstart jak na Intercity, ponieważ okno w naszym przedziale nie dawało się zamknąć. Uprzejmy konduktor poradził nam przesiąść się do ostatniego wagonu, gdzie było sporo pustych przedziałów, ale tamten wagon był dziwnie wyziębiony. Zamknęliśmy przedzial (wyziębiony był szczególnie korytarz), odkręciliśmy grzejnik i powoli temperatura zaczęła się podnosić.

W samo południe dotarliśmy do stolicy.

Zamknęliśmy w skrytce nasz bagaż i moglismy bez obciążenia ruszyć na spacer. Najpierw, po sąsiedzku, Złote Tarasy.

Pamiętałem rozkopoany teren koło dworca „Warszawa Centralna” przed trzema laty, lecz nie przypuszczałem, że efekt będzie tak dobry. Nie robilismy żadnych zakupów w tym centrum handlowym. Przyjemnością było jednak obejrzeć tę niebanalną budowlę. Na mnie oczywiście najwieksze wrażenie zrobiło owo szklane, pofałdowane sklepienie.

Potem zrobiliśmy skok o ponad pół wieku wstecz, czyli wybralismy się na taras widokowy Pałacu Kultury i Nauki. Widoki były przednie, chociaż mgła znacznie ograniczyła dystans. Tarasowi przydałby się jednak lifting. Wygląda nieco topornie, ale przecież Pałac to juz jednak zabytek. Może kojarzyć się źle, lecz nikt nie zaprzeczy, że stał się jednym z symboli Warszawy. Nalężę do grona tych ludzi, którzy stanowczo sprzeciwialiby się pojawiającej się co jakis czas idei wyburzenia tego obiektu.

Po powrocie na dół, poszliśmy do Teatru Roma odebrac zamówione bilety, by bez pośpiechu  spokojnie dojechać potem na spektakl.

Następnie pojechaliśmy na Stare Miasto.

Tam znalazłem to, co często umyka oczom, kiedy spaceruje sie ulicami. Stylowe „rzygacze”. Żyją jakby w innym świecie, zawieszone kilkadziesiat metrów nad głowami przechodniów, odległe i niedostępne, tajemnicze, baśniowe istoty.

Nigdy nie mam dość czasu, by zwiedzić Zamek Królewski. Pewnie dlatego, że wiąże się to z kilkugodzinną przechadzką, a ja zawsze wpadam do stolicy jak po ogień.

Rynek piękny, ale nieco już senny o tej porze roku. Smętny konik zaprzężony do dorożki daremnie oczekiwał klientów.

Zdążyliśmy już nieco i zziębnieć i zgłodnieć w trakcie tego spaceru. Kusił „Bazyliszek”. Kiedyś obawiałem się, że po wejsciu w tamtejsze progi powali mnie nie tyle wzrok bestii, co wysokośc rachunku, ale na szczęście nie było tak źle. Przynajmniej w porównaniu z innymi niezłymi restauracjami. Najedliśmy się juz samą przystawką w postaci całego garnka muli w masle czosnkowym, krewetek z grilla (akurat były one promocyjnym daniem dnia: 5 sztuk za 9,90 zł), ciepłymi bułeczkami, i białym winem. Potem Anioł skusił sie na sałatkę ze szpinaku a ja na kotleciki cielęce w sosie z kurek. Sos co prawda z trudem dojrzałem na talerzu, ale całe wrażenie z tej „obiadokolacji” było bardzo pozytywne.

Kiedy wyszliśmy, rynek spowijał juz mrok. Księżyc w pełni świecił nad Syrenką i dachami pobliskich domów.

Przeszliśmy do Brabakanu , a później na Muranów, skąd metrem wrócilismy pod Pałac Kultury i Nauki. W sam raz był już czas aby udać się do teatru. Przed wejściem i w srodku tłum. Widownia zaskoczyła nas swoim wystrojem. Owe balkony z lożami, secesyjne lampy… Szkoda tylko, że fotele również z odległej epoki. Dawno nie siedziałem tak niewygodnie. I niestety, z szesnastego rzędu trudno było dostrzec podłogę z przodu sceny. To są jednak szczegóły, których nie warto się czepiać, kiedy weźmie się pod uwagę to, czym uraczyli nas aktorzy.

„Musicalowe mistrzostwo świata” – takie hasło, fragment recenzji z jednej z gazet wisi nad schodami prowadzącymi do szatni. Święta prawda. Spektakl zabiera nas w tajemniczy, przepiękny świat dachowych kotów, który pochłania nas bez reszty. Odkrywamy przy tym, ze ten koci świat, chociaż odmienny, jest także bardzo ludzki. Szczególnie, kiedy powracają wątki o przemijaniu (Grizabella, Gus, Nestor). Smutek czy zaduma nie są jednak w stanie zagościć na dłużej w naszych sercach, kiedy co chwilę ogląda się zapierające dech w piersiach układy wykonywane przez tancerzy.

 

 

 

 

 

Kostiumy należałoby oglądać i smakować na spokojnie każdy z osobna. Podobnie z fryzurami. Lecz charakteryzacja to jedno, a kocie ruchy aktorów to drugie. Są perfekcyjne. Ci ludzie każdym, najdrobniejszym gestem odkrywają przed nami kocią naturę. Gdyby spektakl był wyłącznie pantomimą, również świetnie by się oglądał. Lecz przecież są tam piosenki. I to jakie! I to ile! Byłem bardzo zaskoczony faktem, że aktorzy śpiewają i tańczą praktycznie przez cały czas. Nie ma „przerw”, w czasie których akcja posuwa się do przodu w normalny, t.zn. tradycyjny sposób. Słuchając płyty wydawało mi się, że tracę coś, co jest pomiędzy songami. Teraz wiem, że w zasadzie (w zasadzie, bo jest kilka utworów, których z płyty nie pamiętam) wszystko mam. Wszystko oprócz obrazu.

No właśnie. Obraz. Tańce są wyjatkowej urody, kocia charakteryzacja także. Konfrontacja z wyobraźnią zawsze jednak jest nieco bolesna. Może na tym polega przewaga książek nad innymi mediami, że kreujemy opisany w nich świat wedle własnej wyobraźni? Ta nasza jest jedyna i najlepsza. Swoją drogą ciekwie byłoby móc za pomocą jakiegoś zmyślnego aparatu obejrzeć dowolną opowieść widzianą oczyma wyobraźni rozmaitych osób. Jeden tekst, a zapewne tyle odmiennych interpretacji. Rozczarowałem się więc nieco Bywalcem (Bywalcem szczególnie), Gusem i Semaforro. Co nie znaczy, że wyglądają źle. Ot, po prostu nie pasowały te koty do mojej własnej bajki.

Scenografia też rewelacyjna. Żadne tam półśrodki. Wszystko na maksa, bez ograniczeń. Wielkie pieniądze zapewne zainwestowano, ale też i obłożenie widowni przez wszytkie ponad trzysta spektakli oscylowało w granicach 96-98%. Publiczność doceniła ten wysiłek.

Powiem tyle: Zbrodnią jest zdejmowac z afisza tak piękne przedstawienie. Przedstawienie z pierwszej, międzynarodowej ligi, grane przy pełnej widowni i przy powszechnym aplauzie. Wiele teatrów przez lata marzy o czymś takim, co dla „Kotów” „Romy” jest codziennością. Chyba jednak rozumiem zespół. Pewnie nikt nie chciałby grac przez pół życia jedną i tę samą rolę. Nawet najpiękniejsze rzeczy wykonywane po wielokroć w końcu nużą. Mimo wszystko żal okrutnie. Dziś rzutem na taśmę zarezerwowałem bilety na ostatni spektakl 9 grudnia. Chciałbym, żeby Tomek i Paulina też mogły go obejrzeć. Nie wiadomo wszak, kiedy znów trafi się okazja.

Brakuje już miejsca (limit na tekst prawie wyczerpany) więc tylko wspomnę, że po spektaklu wylądowaliśmy jeszcze w sympatycznej, portugalskiej knajpce na lampce wina i deserze, zanim nocną kusztetką ruszylismy w powrotną podróż do Gdyni.

W pociągu Szczecin – Gdynia, gdzies koło Runowa Pomorskiego, 25.11.2007; 00:35 LT

   

Komentarze