WAŁĘSA – CZŁOWIEK Z NADZIEI

Andrzej Wajda podjął się wielkiego wyzwania. Kręcić dzisiaj film o Lechu Wałęsie jest niezwykle trudno. Znacznie trudniej niż dwadzieścia lat temu i znacznie trudniej niż będzie kiedyś, po jego śmierci. Dzisiaj ten wielce zasłużony człowiek, trzymający się już trochę w cieniu wielkiej polityki, lecz wciąż lubiący zabierać głos na rozmaite ważne tematy, ma równie wielu przyjaciół co i wrogów. Za reklamą „Biedronki” mógłbym napisać, że „my, Polacy już tak mamy”. My Polacy, jeśli już coś nam się powiedzie i dokonamy rzeczy, na którą patrzy z podziwem cały świat, zgodnie z naszą narodową cechą wolimy narzekać i wynajdować rozmaite przyczyny, dla których nie warto osiągniętego sukcesu cenić, a jeśli już, to na pewno nie ludzi, którzy do niego prowadzili.

Bilet na film zarezerwowałem wcześnie rano, bo miejsce chciałem mieć dobre, a wiadomo: pierwszy weekend wyświetlania i godzina najlepsza: sobotni wieczór. Tymczasem kiedy o 20:30 zjawiliśmy się w sali, zajętych było co najwyżej trzydzieści procent foteli. Tyle osób obchodziło jak największy nasz reżyser ukaże jednego z najbardziej znanych Polaków  na świecie?

Tu pozwolę sobie na małą dygresję. Wałęsa był tak znany, że w latach osiemdziesiątych, kiedy zawijaliśmy do portów brazylijskich, w tamtejszych sklepach można było kupic wódkę o nazwie „Walesa”. Kupowaliśmy ją czasem, a że popularna była w owym czasie także wódka Gorbatchow, mieliśmy na statku jedną i drugą. Kiedyś w radzieckim porcie podczas odprawy granicznej kapitan wyjął obydwie i zapytał, którą pogranicznicy wolą. Oczywiście po linii partyjnej wskazali Gorbatchowa. Kapitan jednak nie ustępował:

– To może pomieszamy? Tak pół na pół Gorbatchow i Walesa?

– Oj, nie nada! Nie nada! – zaprotestowali zażenowani urzędnicy.

Zrobić film, który porwie tłumy, i który zarazem będzie prawdziwy (ale co dziś jest prawdą?), do zaakceptowania przez większość, jest niezwykle trudno. Szedłem do kina z ogromną ciekawością jak twórcy sobie z tym tematem poradzili.

Poradzili sobie, ale… Oscara chyba z tego nie będzie. Obawiam się, że oskarową nominację przyznano bardziej pod wpływem emocji, wzruszenia niż chłodnej oceny dzieła. Szkoda, bo jak pokazał gdyński festiwal, pojawiło się w tym roku kilka naprawdę świetnych filmów, które mogłyby o Oskara powalczyć.

Co najbardziej mnie zawiodło?

Może najpierw, co mi się najbardziej podobało. Obawiałem się, że postać Wałęsy będzie przedstawiona pomnikowo. Ktoś niemal święty na cokole, do którego my, maluczcy nawet nie możemy się porównywać. Na szczęście od początku do końca główny bohater jest przede wszystkim zwykłym człowiekiem, z wszystkimi jego słabościami i śmiesznościami nawet, których przecież nadal ma wiele. Już sam początek wywiadu (ponieważ na kanwie wywiadu toczy się ów film) przedstawia Wałęsę jako zadufanego w sobie rozmówcę, budzącego zarówno uśmiech pobłażania jak i irytację. Również Wałęsa przesłuchiwany na UB podczas wydarzeń grudniowych 1970 roku to żaden spiżowy bohater, lecz zwykły robotnik, który ma dar przywództwa, ale także rodzinę, której przecież nie poświęci „dla sprawy”. Takich momentów jest później jeszcze wiele. Pod tym względem jest to film tchnący optymizmem, pozwalający uwierzyć, że w każdym człowieku, w każdym z widzów oglądających ten obraz tkwią możliwości by zmienić świat na lepsze (przy czym nie chodzi tu zaraz o obalanie rządów – działać można na wielu polach). Wystarczy tylko (i aż) wytrwałość w dążeniu do celu, wiara w  głoszone idee  oraz odrobina t.zw. zdrowego rozsądku – bo przecież w roku 1980 czy 1981 nie sztuka była ruszyć z koktajlami Mołotowa na komitety partii. Ludzie by poszli, tylko co potem? Kolejne krzyże i kolejne lata beznadziei z przetrąconym kręgosłupem, zanim następne pokolenie spróbuje swojej szansy?

A co mi się nie podobało? Trudno zawrzeć w dwóch godzinach dwadzieścia lat historii przez duże H. Można, ale będzie to ślizganie się po tematach. I tak właśnie się stało w przypadku „Wałęsy”. Ba! Niektóre zdarzenia są pokazane w takim uproszczeniu, że aż budzą niesmak. Chodzi tu przede wszystkim o warstwę dokumentalną. Zbyt dobrze pamiętamy jeszcze tamte czasy, żeby stwierdzić, że tak nie było. Z drugiej strony, jeśli film ma pozostać uniwersalny i być zrozumiany także za granicą, uproszczeń nie da się uniknąć. Niuanse polskiej historii wyłapane być mogą jedynie między Odrą a Bugiem.

Czego mi brakowało w obrazie Wajdy, to pewnej dramaturgii, która byłaby osią całego filmu. Oparcie go na wywiadzie udzielanym włoskiej dziennikarce jest po prostu nudne. Co kilka lub kilkanaście minut widzimy fragment rozmowy, po czym śledzimy kolejny wątek, dziejący się kilka miesięcy lub kilka lat później. Jest to jednak coś w rodzaju oglądania filmu dokumentalnego. Fabuła nie jest mocną stroną tego dzieła. My oglądamy go z dużym zaangażowaniem emocjonalnym, lecz czy tak będzie za granicą? Powstało kilka filmów biograficznych, które są prawdziwymi arcydziełami gatunku: „Pianista”, „Piękny umysł”, „Lista Schindlera”, „Erin Brockovich”, „Amadeusz”…  Myślę, że „Wałęsa – człowiek z nadziei” jak i n.p. niedawno wyświetlana „Żelazna dama” nie zbliżą się do nich. Obydwa te filmy są bowiem tylko quasi dokumentalnym zapisem aktywności Lecha Wałęsy oraz Margaret Thacher. Są dobrze zrealizowane, świetnie zagrane (głębokie ukłony dla Roberta Więckiewicza, którego wałęsowski sposób mówienia jest niemal równy oryginałowi), ale są tylko brykiem o tamtych czasach, opowieścią, którą będą oglądać kolejne szkolne roczniki. Zabrakło im tej iskry bożej, pomysłu, który spowodowałby, że wstrząsnęłyby światową kinematografią.

Tym niemniej polecam, bo chociaz to nie kandydat do Oscara, to jednak dobrze pokazany kawałek polskiej historii.

Sopot, 06.10. 2013; 18:30 LT

Komentarze