WALENTYNKI DALEKO OD SIEBIE

 

 

Teksas. Jestem tu po raz pierwszy. Niewiele zobaczyłem, bo nasz opóźniony samolot  wylądował w Houston około jedenastej wieczorem. Potem jeszcze rozmaite procedury z agentem, a na koniec czekała blisko trzygodzinna podróż samochodem do Lake Charles. Tym razem wystepowałem w roli pasażera, więc niemal natychmiast zapdałem w głęboki sen, z którego wyrwał mnie dopiero głos kierowcy, oznajmiający, że dojeżdżamy. Dojeżdżaliśmy do miejscowości Sulphur. Hm, chyba troche dziwnie jest mieszkać w miasteczku nzaywającym się Siarka, lecz zaważyłem, ze w USA wiele jest takich mało wymyślnych nazw. Po Siarce zaraz zaczynało sie Lake Charles – też zbyt długo nad tym chyba nie główkowali. Zobaczyłem Lake Charles z okien samochodu, a potem wjechaliśmy na teren jakiejś rafinerii, gdzie przy kei stał mój statek. Pożegnałem sie z kierowcą, wszedłem na trap i… więcej moja noga już na teksańskiej ziemi nie stanęła. Po półtorej doby postoju właśnie płyniemy w dół rzeki Calcasieu i za niedługo znajdziemy sie na wodach Zatoki Meksykańskiej. Czeka nas tydzień żeglugi ku południowym wybrzeżom Morza Karaibskiego, gdzie położony nad rzeką Orinoko port Matanzas będzie następnym przystankiem.

Wcześniej jednak będą Walentynki. To już drugie Walentynki z Moim Aniołem i drugie, które spędzamy oddzielnie. Tak mi żal, ze nie mogę zaprosić Jej na spacer i jakąś miłą kolację…

Nigdy nie przypuszczałem, że w moim życie potoczy się torami jak z prawdziwego filmowego romansu. Tyle widziałem filmów o miłości, tyle ciepłych komedii romantycznych, tylu bohaterom zazdrościłem po seansie i tyle kilometrów przebyłem po rozwodzie samotnie w postanowieniu, że nie warto już z nikim sie wiązać. Z jednej strony nieuchwytna tęsknota za ciepłem drugiej osoby, a z drugiej obawa przed kolejnym rozczarowaniem i nowymi problemami.

Mój Anioł pojawił się po ponad roku mojego ponownego singlowania. Pojawił się znaczy właśnie dokładnie tyle. Ot, widywałem ją często i… nie mogłem oczu oderwać zachwycony jej urodą. Nasze obowiązki sprawiały, że zamienialiśmy co jakiś czas parę służbowych uwag. Kiedy pojawiała się blisko, gdzieś w okolicach mojego biurka nie potrafiłem się skupić na wykonywanych czynnościach. Obserwowałem ją, piękną, marzyłem o jakimś spotkaniu, po czym wracałem na ziemię bo gdzież mi do niej…

Wkrótce potem nastąpiła reorganizacja i zaczęliśmy pracować dalej od siebie. Od tej pory znacznie rzadziej mogłem ją widywać. Żałowałem, że nie trafiliśmy do tego samego budynku. Ponieważ jednak obowiązki wymagały nadal czestej komunikacji między pracownikami, rozmowy telefoniczne wydawały się anchronizmem w dobie komunikatorów internetowych. I takie zaleciła nam firma. Fajne gadżety mają to do siebie, że po okresie zachłyśnięcia się człowiek uswiadamia sobie, że został uwiazany na smyczy znajdującej się w rękach dyrekcji albo rozmaitych kontrahentów. Tak było i tym razem. Ileż to razy zawracano mi głowę sprawami słuzbowymi w okolicach północy bo akurat byłem on line surfując po internecie dla przyjemności… Ale w końcu trafiały się i takie piękne okoliczności przyrody, kiedy gdzieś o drugiej w nocy ze współpracowników byliśmy on line tylko my. I wtedy zdarzało nam się zamienić parę zdań. Nie były to długie chaty. I nie było ich wiele. Kilka zaledwie, rozrzuconych na przestrzeni kilku miesięcy. Ale wystarczyło by podyskutowac o filmach i o rozmaitych codziennych, lecz nie firmowych sprawach. Wystarczyło by zorientować się, że ten ktoś przed ekranem innego komputera myśli i czuje podobnie. Jeszcze bardziej pragnąłem ją spotkać w okolicznościach mniej oficjalnych, lecz wiedziałem że nie mam szans. A jednak gdzieś z kolejnym czatem padło takie zdanie, że fajnie byłoby pójść na jakiś film razem skoro już tyle o nich rozmawiamy. Mijały jednak kolejne miesiące, a okazji jakoś nie było. A może i były, lecz znów wkradało się zwątpienie…

Aż pojawił sie na ekranach „Volver” Almodavara. Rozmowa, że warto by sie wybrać, podchody, aż wreszcie po wielu rozterkach następnego dnia zaproponowałem, że może byśmy po pracy poszli na ten film?

Poszliśmy.

Szczegóły znajdują się we wpisie, który, mimo że napisany bodajże już następnego dnia, wciąż nie znalazł się na blogu. Miałem zrobić „release” z okazji Walentynek właśnie, ale szukam w archiwum i akurat gdzieś mi się zapodział, a Zatoka Meksykańska i granica zasięgu telefonów komórkowych coraz bliżej. Odszukam i umieszczę więc przy innej okazji. Dość, że to jedno wyjście do kina odmieniło całkowicie moje dotychczasowe życie. Moja wymarzona piękność okazała się Aniołem, który przybył na Ziemię by nieść mi radość i szczęście każdego dnia. Właśnie mi. To już drugie Walentynki, a ja każdego poranka i każdego wieczoru zastanawiam się jak to możliwe, że tak po prostu spełnia się najpiękniejszy sen. Jak to możliwe, że gram główną rolę w filmie bijacym na głowę te, które z zapartym tchem oglądałem w kinach. Ilekroć patrzę na Nią w delikatnym świetle świec, gdy widzę jej cudowny uśmiech, przymknięte lekko oczy za opadajacymi kosmykami blond włosów, doświadczam ciepła jej wspaniałej osobowosci, moje serce topnieje szybciej niż wosk świec na stole. Wtedy przytulam Ją i tracę poczucie czasu. Stoimy tak w bezruchu pięć minut, może kwadrans, a może trzy kwadranse… Czasem całujemy się delikatnie, jakby lekko zawstydzeni, a czasem do szaleństwa, spijając sączące się z kącików ust kosztowane dopiero co czerwone cabernet sauvignon. Uwielbiam Ją taką… winną. Słońce i wszystkie aromaty odległych winnic spijam wtedy z jej ust… I znów zadziwiam się przez chwilę czy to w ogóle możliwe, i przytulam mocniej, nabierając pewności, że to jawa, życie najprawdziwsze.

Przy Niej każdy dzień, najmroźniejszy nawet jest pełen ciepła. Przy Niej każdy dzień jest odkrywaniem czegoś nowego. Przy Niej… jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.

Co za przewrotność losu! Teraz, gdy doszedłem do najpiękniejszego, jeśli zaraz gwałtownie nie skończę pisania znajdę sie poza zasięgiem telefonii komórkowej i nie wrzucę tego tekstu na bloga wczesniej niz za tydzień. Szkoda by było, gdyby morski kurz go przykrył. Niech więc leci taki okrojony.

Rzeka Calcasieu, 13.02.2008; 17:30 LT

P.S.

No i nie zdążyłem. Zasięg się skończył jeszcze przed ujściem rzeki.

 

Komentarze