WAKACYJNE REMANENTY. CHORWACJA (3)

                 

Pora wrócić do wakacyjnej opowieści o Chorwacji, bo inaczej będzie się ciagnąć za mną do późnej jesieni.

Wyspę Rab mielismy ciągle w dole przed sobą. Raz z lewej a raz z prawej strony, w zalezności od układu serpentyn. W dolnej części trasy pojawił się asfalt i nawet słupki na skraju przepaści. Jedynie szerokość szosy wciąż daleka była od komfortowej.

        

Zjazd jednak z każdą minutą stawał się łatwiejszy , a kiedy zjechalismy na sam dół, do przystani promowej i kiedy z odpływającego promu patrzylismy na siegające chmur skaliste, zbocza nie mogliśmy uwierzyć, że kilkadziesiąt minut wcześniej kluczylismy tam samochodem.

Wycieczka do parku narodowego Plitvickie Jezera była jednym z ostatnich punktów programu. Wcześniej urządziliśmy sobie wyprawę na Kamenjak (408 m.n.p.m.). Nie była to jakaś rewelacyjna wysokość, chociażby w porównaniu z Przełęczą Alan. Ot, zwykły spacer. Wyszliśmy z Barbatu, gdzie mieszkaliśmy i ścieżką w góre mielismy dojść do Svatego Damjana czyli ruin koscioła pod wezwaniem tego świętego. Dalej już prawie po płaskim, grzbietem ciągnacym się wzdłuż wyspy mieliśmy dotzreć na najwyższe wzniesienie (Kamenjak) i drogą w dół zejść do Rabu. Oszacowaliśmy czas trwania wycieczki na około trzy godziny i postanowiliśmy wyruszyc zaraz po śniadaniu, żeby w południe gdy słońce będzie już grzać mocno, znaleźć się na dole i pójść na plażę.

Do ruin doszliśmy bardzo szybko. Potem rzeczywiście zrobiło sie prawie płasko, jeśli nie liczyć nieznacznych wyniesień Srednjaka i Kamenjaka. Tyle tylko, ze to płaskie to było morze kamieni porosnięte co najwyżej ostami i poprzecinane niekończacym sie labiryntem murów oddzielających nędzne pastwiska (?) różnych właścicieli. Chyba pastwiska bo jedynymi żywymi istotami jakie tam zobaczyliśmy były nieliczne owce. Popijaliśmy nieroztropnie, bez umiaru zabrany zapas wody, bo nie było na co go oszczędzać. Podejście zaliczone. Od tej pory miało być tylko łatwiej.

Ścieżka jednak istniała tylko na mapie. Szło się wzdłuż murów po skalnym rumowisku, gdzie każdy kamień był luźno związany z podłożem, więc każdy krok wymagał uwagi, aby wskutek jakiegoś fałszywego ruchu nieopatrznie nie skręcić nogi. Zajęci patrzeniem pod nogi zgubilismy szlak. Niewiele to zmieniało bo Srednjak był przed nami i wystarczyło wejśc na górę na krechę by znów znaleźć się na oznakowanej trasie. Szliśmy jednak powoli. Dokuczały osty i luźne kamienie, a na dodatek trzeba było sforsować kilka płotów. W końcu jednak dotarliśmy.

Widok był przedni, lecz słońce zdążyło już wzejść bardzo wysoko. Morze białych kamieni  stało się istną patelnią. Zdążyliśmy zmęczyć się upałem oraz powolnym marszem, a Kamenjak wydawał się teraz tak odległy.

Co gorsza, wypiliśmy większośc wody i teraz należało zacząć ją wydzielać. Szliśmy powoli skrajem pionowo opadającego ku morzu północno-wschodniego zbocza. Widoki były wspaniałe, ale gorąco robiło się nie do wytrzymania.

Na dodatek Paulina powiedziała mi, że źle się czuje i wyraźnie zwalniała i tak niemrawe tempo marszu. Zacząłem obawiać się, żeby nie dostała udaru cieplnego. Byliśmy na kompletnym odludziu, bez odrobiny cienia i bez wody jeśli nie liczyć resztek zapasów.

Kiedy droga nieco odbiła od skraju przepaści trafiliśmy na jakieś samotne karłowate drzewko. Schroniliśmy się w jego mizernym cieniu i odpoczęlismy chwilę. Nie było jednak sensu siedzieć dłużej. Z każdą chwilą żar stawał się coraz większy. Posuwaliśmy się powoli, a w pobliżu Kamenjaka zobaczyliśmy jadące w dół auto. Wiedzielismy, że z Rabu na szczyt wiedzie droga, ale nie sądzilismy, ze aż tak dobra. Trzeba było jeszcze sforsować kilka płotów i już. Byliśmy tak zmęczeni, że nie chciało nam się podchodzić na szczyt. Jak najszybciej do Rabu, do cywilizacji. Humory nam sie poprawiły. Wiedzieliśmy, ze jesteśmy bezpieczni, bo w dole pojawiły się pierwsze domy. Do Rabu było jednak ładnych parę kilometrów, a poza tym, ze droga była dobra zmieniło sie niewiele. Upał trwał. Już niemal w samym Rabie to nie Paulina ale ja padłem. To było potknięcie na nierównym asfalcie, lecz nie byłem w stanie zamortyzować upadku i zaliczyłem najprawdziwszy pad twarzą w glebę. Ponieważ zamykałem pochód naszej grupki, rodzinka idąca z przodu nie widziała co sie dzieje. Odwrócili się dopiero na dogłos walącego się cielska i plecaka. Zobaczyli mnie leżącego jak długi z nosem w ziemi i usłyszałem tylko podniecone głosy

– O Boże! Udar!

– Zaden udar – uspokajałem ich, przyjmując powoli pozycje siedzącą – Potknąłem się.

– Możesz iść?

– Jasne, że mogę.

– Tato, wyglądałeś tak, jak na filmach ludzie idący ostatkiem sił przez pustynię, kiedy padają i juz nie są w stanie się podnieść – tłumaczyła mi z przejęciem Paulina.

Na szczęście miasto juz się zaczynało. I nawet nie weszliśmy do pierwszego lepszego sklepu, lecz dołożyliśmy ze trzysta metrów by usiąść w ogródku nad zatoką. Nie pamiętam dokładnie co kto pił. Ja w każdym razie duszkiem wypiłem pół litra zimnego piwa, a ponieważ czekał mnie jeszcze pięciokilometrowy marsz do Brabatu po samochód by wrócić nim po rodzinkę, jako ciag dalszy zamówiłem lirową wodę mineralną. Z lodówki oczywiście. Piwo to chya wyparowało ze mnie zanim doleciało do żołądka, ale wodą z każdym łykiem delktowałem się coraz spokojniej.

Do Barbatu nie poszedłem sam, bo Paulina na ochotnika postanowiła mi towarzyszyć. Przegadalismy całą drogę i zleciała nam nadspodziewanie szybko.

A ja do dzisiaj zastanawiam się nad skutkami lekceważenia podstawowych zasad. I ja i Eks latami łaziliśmy po górach i nie raz forsowaliśmy duże odległości. Zapewne dlatego wyjście na Kamenjak potraktowaliśmy jak spacer a nie jak górską wycieczkę i taka lekkomyślność mogła nas drogo kosztować.

A ponieważ nie dawała mi spokoju swiadomość, że z tego wszystkiego na sam Kamenjak nie weszliśmy, w ostatni dzień przed odjazdem wyjechaliśmy tam samochodem Tą samą drogą, którą wcześniej schodziliśmy w dół. Miło było na szczycie. Może dlatego, że dzień był pochmurny i słońce nie prażyło. Ale najbardziej dobił mnie widok najprawdziwszego baru, na stoku poniżej. Baru położonego w bok od drogi, ale za to z przepięknym widokiem na Rab. Nie mogłem pogodzić się z myślą, że wtedy, wyczerpani , przechodzilismy tak blisko. Doszliśmy wtedy jednak do drogi w miejscu, z którego odnogi prowadzącej do przyczepy kempingowej robiącej za bar nie było juz widać.

Gdynia, 26.09.2006; 00:55 LT

Komentarze