Jesień przyszła, ale wieczór znów pozwolił mi na siedzenie na swiezym powietrzu. Łapię więc te ostatnie okruchy lata i korzystając z leniwej atmosfery przywołuję sierpniowe wspomnienia.
Poddróż z Wenecji do Chorwacji pamiętam przede wszystkim jako niezwykle malowniczą tracę wiodącą chorwackim wybrzeżem. To wjeżdżaliśmy wysoko, majac hen w dole jak na dłoni cały archipelag, to znów zjeżdżliśmy nad sam brzeg, gdzie wystarczyło niemalże tylko otworzyc drzwi auta, by znaleźć sie na plaży.
Wieczorem dojechalismy do malutkiej miejscowości Jablonec, skąd odpływały promy na Wyspę Rab. Długa kolejka aut nie wróżyła nizcego dobrego, lecz trzy promy kursowały pełną parą nie zwracając uwagi na rozkład jazdy. Podobało mi sie takie elastyczne podejście. Uwinęli sie z kolejką bardzo szybko, a zapowiadało się, że będziemy stac do północy.
Teraz powinienem zacząć pisać o Wyspie Rab, aby było chronologicznie, lecz nie mogę odmówić sobie najpierw opowieści o podróży nad Plitvicke Jezera. Ponoć będąc w Chorwajcji, koniecznie należy tam pojechać. To tak jakby być w Polsce i nie zajrzeć w Tatry albo na Mazury. Do tego słynnego parku narodowego było z Rabu jakieś sto sześćdziesiąt kilometrów. Stwierdziłem, że najlepiej pojechać „na krechę”, trzeciorzędnymi drogami zamiast omijać góry szosami lepszej jakości. Konieczność zatankowania sprawiła jednak, ze porzuciliśmy mój zamiar i pojechaliśmy dookoła przez przełęcz na wysokości bodajże 980 m.n.p.m. Widoki były przednie.
Plitvickie Jezera zaskoczyły mnie ogromnym tłumem zwiedzających. Przy takiej ciżbie nasze Tatry latem wydają się pustawe. Kompleks tych jezior to ciekawe zjawisko. Leży ich chyba kilkanaście jedno nad drugim, a zasilanie potokami wody powoduje, ze jej nadmiar przelewa się niżej i niżej tworząc niesamowite kaskady ciagnące się jak okiem sięgnąć. Bywają wysokie wodospady i bywają niziutkie progi wodne, bywają wąskie strugi spadające w dół i wielkie rozlewiska spadające wśród traw cała swoja szerokością. Są wielkie jeziora, po których mogą kursować pasażerskie stateczki, a są i stawy niewiele wieksze od kałuży.
I jeszcze jedno urzekało. To barwa wody. Tak intensywnego turkusu nie widziałem chyba nigdzie.
Plitvickie Jezera nie były jednak dla mnie aż takim cudem, bym miał wspominać je z jakąś ogromną nostalgią. Obejrzelismy, przeszlismy całą trasę i ruszyliśmy w drogę powrotną. Teraz nie było powodu by omijać zagrdzające dostęp do morza góry. Naprzód drogą, którą mieliśmy pokonać rano. Przez Przełęcz Alan na wyskości 1414 m.n.p.m.
Dopóki jechaliśmy drogą drugorzędną, było w porządku. Jechało się dobrze. Oglądaliśmy pokiereszownae przez karabinowe pociski mury budynków. To wzbudzało lekką grozę. Pomyśleć, że tak niedawno tutaj zamiast sielskiej atmosfery trwała strzelanina i przetaczał się wojenny front…
Kiedy zjechaliśmy na drogę trzeciorzędną, komfort podróży się skończył. Przeraźliwie wąska i niewyobrażalnie kręta szosa prowadziła nas po górskich stokach i nie pozwalała nabrać prędkości. Z przerażeniem stwierdziłem, że na serpentynach taka droga nie posiada zadnych zabezpieczeń. Ani słupków ani tym bardziej barierek. Krótko mówiąc, jeden fałszywy manewr i spada się w przepaść.
Mijaliśmy kolejne wzniesienia i doliny, aż w końcu zaczęło sie to najważniejsze. Wjazd na główny grzbiet. Droga wiła sie jak szalona, a zza zakretów wypadały niewidoczne wczesniej zza zbocza samochody. Przypominało mi to rosyjską ruletkę. Do czasu, aż zza jakiegoś zakrętu wypadła ciężarówka. Poszły w ruch klaksony, my kołami na pobocze (na szczęście stok opadał w tym miejscu łagodnie i był zalesiony, a ciężarówka wjechała w strome zbocze. Poza nerwami nic sie nikomu nie stało i ruszyliśmy dalej. Troche tylko bardziej roztrzęsieni. To znaczy roztrzęsieni byliśmy we trójkę, oprócz mojej Eks, która robiła za kierowcę i nic sobie z zajścia nie robiła. Eks uwielbia szybką jazdę, ale została przez nas werbalnie zmuszona do nieprzekraczania 40 km/h. Egzekwowaliśmy głośno swoje prawo wpoatrzeni w licznik, by nie patrzeć w przepaść J
W pewnym momencie, a musieliśmy być już dość wysoko, pojawiło się oczekiwane przez nas skrzyzowanie. Szosa, którą jechaliśmy miała pobiec dalej wzdłuż zbocza, a my mielismy skręcić w lewo wprost na przełęcz. Drogowskaz, rzeczywiście stał: „Przęłęcz Alan 7 km”, tyle tylko, ze był to zwykły drogowskazik na kawałku deski, malowany ręcznie, z zaznaczonym turystycznym szlakiem. Droga zaś, którą on wskazywał była lesną drogą szutrową, bez kawałka asfaltu. Nie wyglądało to ciekawie. Wydawało mi się, że to nie jest właściwe skrzyżowanie. Ale ile dróg mogło prowadzić wśród tych stromizn na przełęcz?
– No ile? – pytała Eks – Popatrz tam dalej. Tam już są przepaście. Skąd miałaby biec jakas inna droga? Bardzo chciałem wierzyć, że jakaś inna, ukryta droga asfaltowa tamtedy jednak biegnie, lecz trudno było odmówic logiki wywodowi Eks. Innej drogi być nie mogło. Pojechaliśmy tą szutrówką. Jechało się lasem, nachylenie stosunkowo łagodne, więc było całkiem przyjemnie. Natychmiast odkryłem, że na tej drodze nie da się jechać szybciej niż 30 km/h i uznałem to za ogromną zaletę mając na uwadze ciągoty Eks do przyspieszania. W końcu wyjechalismy z lasu, zrobilismy jeszcze kilka zakrętów i zobaczylismy oczekiwaną tabliczkę:
Była malowana tak samo jak ów drogowskaz na skrzyżowaniu siedem kilometrów wcześniej. Przełęcz mnie nieco zaskoczyła. Spodziewałem się przesmyku na miarę Zawratu, a tyczasem było to dość łagodne siodło z lasami dookoła. Pomyślałem, że nie taki diabeł straszny… Zrobilismy kilka pamiątkowych zdjęć i pojechaliśmy dalej.
Nieco poniżej przełęczy minęliśmy schronisko, a po chwili skaliste zbocze zaczęło stromo opadać w dół. Przed nami, niemal półtora kilometra w dół rozpościerała sie tafla Adriatyku z licznymi wyspami. Zatrzymaliśmy się, by poptarzeć. Wysiadła Eks, wysiadłem ja i za chwilę usłyszałem wrzask dzieci. Samochód odjeżdżał z powodu słabo zaciągniętego hamulca ręcznego. Nie zdążył sie jeszcze rozpędzić, a ja stałem nie wiecej niż dwa metry od niego więc natychmiast wskoczyłem do środka i zaciągnąłem hamulec. Było to drugie na tej trasie, traumatyczne przeżycie dzieciaków po ledwie unikniętej kolizji z ciężarówką. Dla mnie stress większy (ale i ciekwaszy!) o tyle, że kilka dni wcześniej sniło mi się, że nie zaciągnąłem dobrze hamulca gdzieś na drodze i auto na moich oczach wpadło do rzeki. Zastanawiałem się nad związkiem przyczynowo skutkowym i nad istnieniem t.zw. snów proroczych.
Ruszyliśmy dalej. Droga wiła się wzdłuż cholernie stromego zbocza, a lasy ustepowały miejsca skałom. Zakręty były bardzo ostre i tak jak wcześniej, nie było nawet jednego kamienia, który mógłby stanowic mizerną barierkę na wypadek nie wyrobienia się na łuku. Zastanwaiałem się też co będzie, jeśli wypadnie na nas jakieś auto zza skalnego załomu, lecz od czasu kiedy wjechaliśmy na szutrówkę nie spotkalismy ani jednego samochodu.
Na kolejnym zakręcie znów się zatrzymaliśmy, ale tylko na chwilę, aby zrobic zdjęcie przepieknie widocznej hen pod nami naszej Wyspie Rab.
Wiecej już dziś nie napiszę, bo nie przyjmie edytor.
Gdynia, 21.09.2006; 22:25 LT