Wakacje w pełni. Skończyły się mistrzostwa świata w piłce nożnej, a ja cieszę się teraz wizytą moich dzieci. Szkoda tylko, że pracy nawał i czasu mam mało. Odbija się to wszystko na blogu, bo moja obecność tutaj stała się czysto symboliczna. Chyba będe musiał na czas letni zmienić formułę wpisów na znacznie krótsze jeżeli w ogóle mam zachować jako taką regularność.
W ubiegłą sobotę dostałem dość niespodziewaną propozycję wspólnego wybrania się do kina przez jedną z moich koleżanek, z którą dość dawno się nie widziałem. W ogóle jakoś sypnęło ostatnio sobotnimi spotkaniami, bo pomijając dzień wczorajszy, kiedy to z założenia planowałem swój czas wyłącznie dla rodziny, przez ostatnie trzy tygodnie sobotnie meetingi trafiały się z zadziwiającą regularnością. Każda sobota była poświęcona odświeżeniu kontaktów z inną dawno nie widzianą koleżanką (rekordzistka to 11 lat przerwy w znajomości – widzielismy sie po raz ostatni kiedy w Polsce nie było jeszcze telefonów komórkowych).
Wybrałem się więc w miłym towarzystwie na „Jasminum”. Z filmów Kolskiego pamiętam tylko oglądany wiele lat temu „Jańcio Wodnik”. I chyba bedę musiał nadrobić zaległości, bo jego najnowszy obraz urzekł mnie swoja atmosferą. Pomijając juz całą fabułe, historię miłosnych zapachów (fascynującą samą w sobie) to atmosfera klasztoru uzupełniona znakomitą rolą Janusza Gajosa i równie brawurową jeśli nie lepszą (przy zachowaniu proporcji) malutkiej Wiktorii Gąsiewskiej sprawiły mi ogromną przyjemność. A już zetknięcie się ustabilizowanej, klasztornej codzienności, siermiężnej w jej regułach i męskim gospodarzeniu z pełnym świeżości i spontanicznym pojmowaniem swiata przez malutką lecz dojrzałą dziewczynkę to prawdziwa uczta humoru z górnej półki, którego tak bardzo brakuje w pełnych wulgaryzmu, prymitywnych produkcjach zalewających ekrany kin. Na mnie najwieksze wrażenie zrobiła scena pożegnania Geni z Ojcem Zdrówko. Pożegnania zawsze są smutne, ale to było szczególne, bo wierzę, że spędzonych razem kilka tygodni na zawsze odmieniło życie zakonnika, a i dziewczynki pewnie też.
Po filmie obejrzeliśmy mecz o trzecie miejsce mistrzostw świata. Nie wzbudził wielkich emocji, a zwycięstwo Niemców 3:1 przyjęliśmy z aprobatą bo należało się Niemcom grającym radosną, ofensywną piłkę, na otarcie łez po porażce w półfinale.
A potem amortyzował się kupiony niedawno stolik i lampa naftowa, przy którym zasiedliśmy po meczu i sącząc piwko gadaliśmy do wpół do drugiej w nocy. Nocne w górach rozmowy mi się przypomniały.
Nastepny dzień to przede wszystkim finał misrzostw swiata. Obejrzeliśmy go z Tomkiem w Multikinie na wielkim ekranie. Pomijając wszystko inne, cieszyłem się z takiej formy oglądania, bo moglismy skupic się na meczu i o meczu pogadać. Mój syn piłką intresuje się bardzo pobieżnie i nie należy do fanów sledzących wszystkie mecze. W domu pewnie zjmowałoby go wiele innych spraw, a tak… trafił nam się fajny, piłkarski wieczór. Tym ciekawszy, że preferencje mieliśmy odmienne. On kibicował Włochom, a ja Francji.
Szczecin, 16.07.2006
Nie dokończyłem powyższego wpisu, a moja obecność na blogu stała się nie tyle symboliczna co zerowa, ale w wakacje tak juz bywa.
To moze szybko wypunktuje co było potem bo coś mi sie wydaje, ze aby zachować aktualność, będe musiał nieco skrócić formę wpisów.
„Omen 666” czy jakoś tak. To film, który obejrzałem w ramach wakacyjnego luzu wspólnie z dziećmi. Nie było to kompletne dno jak w przypadku wielu remake’ów, ale też nic godnego większej uwagi. Najbardziej byłem zdziwiony, że nowy film nawet nie próbował (poza nielicznymi scenami) opowiedzieć historię syna szatana w sposób odmienny. Był niemal wierną kopią pierwowzoru sprzed około trzydziestu lat. Swoją obecność na nim zaznaczam z czysto kronikarskiego obowiązku.
Mniej w tym roku jeździmy niż w poprzednie wakacje, ale i teraz trochę. Zamek w Gniewie, katedrę w Pelplinie, fokarum w Helu. Pływaliśmy po jeziorze Wdzydze (za późno tam dotarliśmy by obejrzeć skansen), zamoczyliśmy nogi w morzu na Przylądku Rozewie, byliśmy w Łebie oraz w Ustce. Ta ostatnia miejscowość stała się miejscem ciekawego, blogowego spotkania. Przy piwie, kawie i.t.p. udział wzięli Drexler, Asia i ja. Spotkanie zakończyło rytualne zamoczenie nóg w Bałtyku o północy, po czym dziewczyny wróciły pakować walizki przed wyjazdem do swoich domów, a ja w nocna podróż powrotną. Podróż długa nie była, ale byłem wystraczająco zmęczony by około drugiej uznać za konieczny postój na stacji benzynowej w Wejherowie i chwilową drzemkę po tym jak o mały włos na wpół spiący nie wjechałem na nitkę jezdni dla pojazdów jadących z przeciwka.
Na tym muszę skończyć bo jeszcze czekają obowiązki. Mam nadzieję, ze znajde czas na napisanie kilku słów o Pelplinie, bo to była interesująca wycieczka.
Gdynia (na bulwarze – jak miło), 24.07.2006, 19:45 LT