W WEEKEND DOOKOŁA POLSKI (NO, PRAWIE DOOKOŁA)

Weekend miałem mocno podróżniczy za sprawą uroczystości ktore mi się trochę skumulowaly. W sobotę była msza święta w rocznicę śmierci mojej mamy. Opóźniona, ale tato czekał aż wrócę z Chin, a później w parafialnym kościele nie było już wolnych terminów. W niedzielę zaś do pierwszej komunii świetej przystępowała czwarta z moich chrześnic.

Piątkowy wieczór, to już tradycyjnie trzy godziny tanecznego treningu (po powrocie z Chin przyszła pora na realizację noworocznego postanowienia, że w końcu naucze się tańczyć nieco lepiej niż w stylu „u cioci na imieninach”). Gdyby Pan Bóg w swej łaskawości dał mi chociaż skromny ułamek daru pląsania z sensem i do rytmu, wystarczyłby mi kwadrans. Ponieważ jednak najwidoczniej zaspałem gdy rozdzielano te dobra, ćwiczę z Aniołem (oby starczyło jej cierpliwości) trzy razy w tygdniu po trzy godziny, by wykonac maleńki kroczek naprzód. Jest to jednak fantastyczny relaks, gdy po całym dniu spędzonym za biurkiem idziemy doskonalić kolejne figury walca angielskiego czy samby. Po raz dwudziesty, pięćdziesiąty te same sekwencje, zapominając o całym świecie. Nigdy nie starczało mi cierpliwości do halowych zajęć fitness typu jazda na stacjonarnym rowerku przez pół godziny, albo podnoszenie ciężarów przez ileś tam razy. Podczas takich ćwiczeń przede wszystkim umierałem z nudów. Zdecydowanie wolałem rozmite gry, kiedy coś się działo. I podobnie jest z tańcem. Tu ciągle coś się dzieje, każda próba jest inna, a jak znudzi się samba, albo cha-cha to ćwiczymy tango. Kiedy spocony schodzę z parkietu, często nie mogę uwierzyć, że mineły już trzy godziny. Tylko w mięśniach to czuję.

W piątek skończyliśmy więc jak zwykle o dwudziestej drugiej. Przebraliśmy się w szatni, poćwiczylismy jeszcze parę układów na parkingu przed autem (pusty już był, a my dyskutowaliśmy właśnie rozmaite wątpliwości, które należało przetestować), a potem, po pozegnaniu się z Aniołem, pojechałem do domu spkować walizkę. Położyłem się spać grubo po północy, nastawiając uprzednio budzin na wpół do piątej. Nie potrzebowałem specjalnego ukojenia do snu, ale na pewno jego katalizatorem był bębniący o szyby deszcz, który właśnie dotarł do Gdyni.

W deszczu rano wsiadałem do pociągu, deszcz towarzyszył mi przez cała drogę do Szczecina i deszcz lał tam przez cały dzień. I na cmentarz, i do koscioła przemykalismy więc z parasolami. Także wtedy gdy wieczorem wsiadałem do pociągu relacji Szczecin – Kraków, by dojechać do Kędzierzyna-Koźla. Jechałem sypialnym, żeby nie ziewać potem podczas uroczystosci, ale gdy konduktor obudził mnie za Opolem, za oknem nic się nie zmieniło, a było nawet gorzej. Powódź wisiała w powietrzu. Odra toczyła swe wody juz bardzo wysoko.

Żal było patrzeć na zmarznięte dzieci komunijne. Deszcz zacinał, wiatr się wzmagał, a termometry wskazywały zaledwie +5˚C. Niektóre dziewczynki miały sukienki z krótkim rekawem. Chłód mroził od samego patrzenia na nie. Ale tylko przez chwilę bo zaraz trzeba było walczyć z parasolem, który zresztą połamał się przy kolejnym podmuchu.

Z kościoła wszyscy perzchali błyskawicznie do samochodów. Nawet życzeń dzieciom nie składano, odkładając to na moment gdy wszyscy znajdą się w ciepłym i suchym miejscu.

Koscielna uroczystość minęła podobnie jak wiele innych, których już w ciągu swojego żywota doświadczyłem. No może poza oficjalnym przypomnieniem księdza proboszcza z ambony:

– Drogie dzieci, pamiętajcie, że spotykamy się ponownie na nabożeństwie o piętnastej po ktorym będą wykonywane pamiatkowe zdjęcia. I o czym jeszcze macie pamiętać, żeby zabrać na to nabożeństwo?

O czym pamietać? O książeczce, o różańcu do poświęcenia? O świecy? Rozważałem rozmaite możliwości.

– Pamiętajcie o kopertach misyjnych, do których należy włożyc ofiarę na biedne dzieci.

Myślałem, że się przesłyszałem. O pieniądzach z ambony? Inni jednak odebrali to podobnie. Cel szczytny – w tym dniu pełnym prezentów podzielić się z tymi, którzy nie mają nic, albo bardzo niewiele. Jednak forma w jakiej to przekazano… Tylko o tej jednej rzeczy, według księdza, dzieci miały pamietac przed drugim nabożeństwem. O kopertach. O niczym innym w każdym razie im nie przypominał.

Drogę powrotną miałem zaplanowaną z przesiadką. Nie ma bowiem (albo prawie nie ma) bezpośrednich połączeń z Kędzierzyna-Koźla do Gdyni. Musiałem jechac do Warszawy i tam przesiąść się na pociąg zdążający m.in. do Sopotu, gdzie miałem wysiąść o 08:20, by pójść prosto do biura, do pracy na 09:00.

Gdynia, 19.05.2010; 08:15 LT 

Komentarze