W VANCOUVER

       

Kiedy jestem w Vancouver, odwiedzam zaprzyjaźnioną misję dla marynarzy. Dziś nie było na dyżurze Teusa ze swoją żoną. Było inne małżeństwo, ale obiecali, ze pozdrowią tamtych ode mnie. Świat jest mały. Jakiś czas temu dogadaliśmy się z Teusem, że mamy wspólnego znajomego w Liverpoolu.

Vancouver, Kanada i tutejsza misja przywołały znów wspomnienia najpiękniejszych wakacji, kiedy moje dzieciaki towarzyszyły mi podczas rejsu. Odwiedziliśmy tu tyle ciekawych miejsc… Kiedy dziś zadzwoniłem i powiedziałem słowo Vancouver, z ust Pauliny wyrwał się tak spontaniczny jęk zazdrości, że aż mi się przykro zrobiło. Zjechali ze mną wtedy kawał swiata, lecz ich serca pozostały tutaj.

– Wiesz tato, – powiedziała dzisiaj – ilekroć przechodzę koło jakiejś stolarni albo tartaku, gdzie czuje sie zapach drewna, natychmiast przypomina mi się Kanada.

Ech, wiele bym dał by móc powtórzyć tamtą podróż. Było nam wtedy tak fajnie razem. Ale cóż, nie wchodzi sie dwa razy do tej samej rzeki. Dziś, nawet gdybyśmy mieli taką możliwość, spędzalibyśmy czas inaczej. Moje dzieci to już nie dzieci, a ja już nie jestem ich jedynym autorytetem. Myślę jednak, że mimo zmian nadal byłoby świetnie. A z tamtej podróży… dobrze, że zostało nam przynajmniej tyle zdjęć.

Tutejsza misja to także reprodukcja pewnego obrazu, któremu zawsze długo się przyglądam ilekroć tu jestem. „Those, that go down to the sea in the ships, that do  business in great water”  głosi napis pod spodem. Nie jestem go pewien na sto procent bo cytuję z pamięci.

Niewiele widziałem marynistycznych obrazów oddziałowujących na moja wyobraźnię równie mocno. Dla mnie cała potęga sztormów jest zawrta w tej jednej scenie. Kruchość statku wobec żywiołu, który miota nim i zalewa, nadzieja jednych rozbitków i zwątpienie oraz strach innych, walka do końca tych, dla których burze to chleb powszedni.

Takim walczącym wbrew przesądzonemu już losowi jest widoczny na powyższym fragmencie oficer. Chief zapewne, dowodzący akcją opuszczania szalup, pełen energii i być może jedyny, który jescze nie zwątpił pomimo uciekającego spod nóg pokładu i lodowatych bryzgów wody.

Nad nim, na mostku, kapitan.

Spokojniejszy, ale to chyba spokój bezradnego czołwieka, który już wie, ze przegrał, lecz obowiązek każe mu nadzorować próby ratowania pasażerów i załogi do końca.

Ci, którzy znaleźli sie juz w szalupie, nie znajdą upragnionego ratunku. Jeszcze chwila i znajdą się w białej kipieli, gdzie ich łupinka jeszcze szybciej podzieli los statku. Jakaś fala przechyla go, więc szalupa niczym wahadło oddala się od burty. Marynarze próbują utrzymać ją. Ktoś chyba jeszcze ma zamiar do niej wskoczyć, lecz ci co już tam są nie czują się uratowani.

Najbardziej jednak moja uwagę przykuwa poniższy fragment.

Przelewające się przez pokład potoki wody i pasażerowie przytuleni do szotu nadbudówki, ich jedynego schronienia. Kobieta przerażona lecz jeszcze zdolna by walczyć o przetrwanie. Mężczyzna za nią już się poddał. Skulony, biernie czeka na rozwój wypadków.

A w środku, za drzwiami… inny świat. Pełne napiecia twarze, lecz światło i spokój. Nie ma wiatru, nie ma wody, nie ma akcji. To są aktorzy jakby z innego dramatu, chociaż też skazani na zagładę w ten sam sposób i wtym samym czasie. Byc może ten element robi na mnie takie wrażenie dlatego, że sam często ulegałem iluzji bezpiecznego miejsca, kiedy podczas silnych sztormów schodziłem na jakis czas do kabiny, gdzie przy kawie, lekkim filmie, albo głośnej muzyce próbowałem odseparować się psychicznie od wycia wichru, który działał na moja psychikę znacznie bardziej destrukcyjnie niż najwieksze nawet fale.

Oglądałem ten obraz w Vancouver tyle razy, a za każdym razem fascynuje mnie odkrywanie kolejnych detali. W końcu dziś zrobiłem zdjęcie i będę mógł w spokoju oglądać każdy fragment jeszcze nie raz.

Vancouver; 22.05.2007; 02:10 LT

 

*  *  *

A jednak Chiny. Wczoraj późnym popołudniem poznałem decyję dyrekcji, a teraz już siedzę w samolocie lecącym z Vancouver do Szanghaju.

Dwanaście godzin lotu, a potem jeszcze sześć godzin jazdy samochodem nie licząc promu i znajdę się na wyspie, w stoczni Zhoushan, gdzie czeka na mnie kolejny statek.

Przed chwilą zostawiliśmy za sobą wybrzeże Ameryki i czeka nas długa podróż nad pustkowiami północnego Pacyfiku.Dopóki wystarczy mi baterii, poczytam służbowe e-maile rzutem na taśmę odebrane na lotnisku, a potem książka i długi, mam nadzieję, sen.

W niebie nad wschodnim Pacyfikiem, 22.05.2007; 13:15 LT

P.S.

Dziwacznie dla nas to brzmi: wschodni Pacyfik jest u wybrzeży Ameryki, a zachodni na Dalekim Wschodzie.

Komentarze