„Spirit of Vancouver Island” – tak nazywa się prom, którym przeprawiam się właśnie z Wyspy Vancouver na stały ląd. Jutro o 08:30 mam lot do Nowego Jorku, a pierwszy prom odpływa o 07:00, więc aby zdążyć, dzisiejszą noc muszę spędzić w hotelu na stałym lądzie.
Na statku tłum. W niedzielny wieczór wszyscy wracają z weekendowego wypadu. Nawet nie próbowałem dostać się do baru na kawę. Załapałem sie za to na ostatni boks, w którym można rozłożyć się z laptopem. Niedaleko mnie siedzenia okupuje jakaś włoska wycieczka. Słychać ich na całym pokładzie. W przypadku innej nacji hałas może by raził. W tym przypadku wywołuje uśmiech. Gdyby tylko jeszcze, luzaki, nie kładli nóg w buciorach na przeciwległe fotele…
Mój statek miał odpłynąć o siedemnastej i na tą godzinę wezwałem taksówkę. Wszystko jednak wskazuje, że opuści Cowichan Bay najwcześniej o północy. Nie mogłem tyle czekać, bo goni następna inspekcja, więc pozostawiłem użeranie się z dokerami załodze. Ekipa trafiła się wyjątkowo nieprzyjemna. Ten rejon słynie z rozpasania wynikającego z nieprawdopododnej siły związków zawodowych, ale wszystko powinno mieć swoje granice. Swoją grę rozpoczęli dokerzy, wykorzystując chwilową awarię dźwigu do rozdmuchania wynikłej z tego przerwy. Zaakceptowawszy w rozmowach z nami sposób naprawy, czekali na jej koniec trzy godziny, by po uruchomieniu dźwigu i wznowieniu pracy, po kwadransie się rozmyslić. Pałeczkę podchwycił czarterujący, by natychmiast powiadomić nas, że nie zapłaci odpowiedniej części dziennej stawki. Rozpoczęła się walka na słowa i na czas. To jest prawdziwy zastrzyk adrenaliny. Grzeją się telefony, wedrują listy elektroniczne oraz papierowe, a każdy chowa jeszcze jakiegoś asa w rękawie. Czarterujący był przekonany, że wystawieni na wiatr przez dokerów nie będziemy w stanie naprawić sprzętu w sposób uznany przez nich za bezpieczny. Nie spodziewali się jednak, że mamy doświadczoną, zaprawioną nie w takich tarapatach ekipę. Perfidnie, o zamiarze wycofania się z zapłaty połowy stawki, poinformowali nas późnym wieczorem, informując, że wejdzie on w zycie o ósmej rano. Ludzie zostali poderwani z łóżek i pracowali całą noc. O 05:30 wszystko było tak, jak sobie życzyli kontrahenci. Wcześniej zostali jeszcze zapytani:
– Dźwig będzie gotowy na czas, a my chcielibyśmy się dowiedzieć, który rejon statku będziecie ładować, bo jest już końcówka załadunku i brakuje miejsca dla jednoczesnej pracy dwóch.
Odpowiedzi nie otrzymaliśmy. Jeden dźwig był sprawny przez cały czas, a ten drugi, na którym im tak zależało, był potrzebny jedynie jako argument do niepłacenia forsy. Nie udało się, więc rano zaczęły się mnożyć złosliwości. Na te jednak byliśmy odporni. Robiliśmy, co sobie zażyczyli, informując otwarcie, że na koniec to my sprawdzimy ich profesjonalizm, kiedy będziemy odbierać wykonane przez nich mocowanie ładunku. Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Gdy opuszczałem statek, mocowanie właśnie się rozpoczynało. Aż żal, że nie mogłem zostać do końca. Za to w taksówce, kiedy napięcie opadło, natychmiast odpłynąłem w objęcia Morfeusza. Ocknąłem się po trzech kwadransach, tuż przed przystanią promową.
Takie starcia, zarwane noce, z jednej strony są równie pasjonujące jak partia szachów i na dodatek procentują doświadczeniem, ale z drugiej wprowadzają nieprzyjemną atmosferę co najmniej nieufności i przyczynią się pewnie do skrócenia życia o jakieś cztery minuty. O ileż fajniej pracowało się w Niemczech oraz na wschodnim wybrzeżu USA, gdzie obie strony grały w otwarte karty, wykazywały zrozumienie dla ewentualnych wpadek, zarazem szczegółowo rozliczając się z każdego dolara. Z takimi ludźmi wieczorem chodziliśmy na kolację i przy okazji każdego nowego zawinięcia do portu witamy się serdecznie.
A propos kolacji. Właśnie zostałem zaproszony dziś na takową przez naszego agenta. Facet się stara, by było miło, bo po raz pierwszy korzystamy z jego usług, a prawdopodobnie w rejon Vancouver nasze statki będą przypływać częściej. Nie wypada odmówić. A taką miałem ochotę na wieczorny spacer po mieście. Prom dopłynie na druga stronę około dwudziestej pierwszej, więc przy błysawicznym tempie, w najlepszym wypadku wyjdę z hotelu o dwudziestej drugiej. Przed północą wolny nie będę, a o wpół do siódmej rano powinienem byc na lotnisku. Pospaceruję innym razem…
Włosi, a raczej Włoszki zdążyły się uciszyć. Ponakrywały się kurtkami i zapadły w letarg. Je też zmogło. Jeszcze dwadzieścia minut i powinniśmy dopłynąć do Tsawassen – przystani promowej na południe od Vancouver.
Georgia Strait, 20.02.2005