Kilka przystanków autobusem, wciąż na tym samym półwyspie i kolejne muzeum. Tym razem eksponaty wykopane z grobowców Wikingów. Nie wiedziałem, że istniał zwyczaj chowania zmarłych w… łodziach. Specjalne łodzie, na nich specjalne domki dla zmarłych, ekwipunek na „tamten” świat, a wszytko to zakopane, skryte pod pagórkiem kurhanu.
Takich kurhanów, co oczywiste, na terenie Norwegii musiało być mnóstwo. Muzeum w Oslo zawiera eksponaty wykopane w okolicach stolicy. Miejsca te zaznaczono na specjalnej mapce.
Spodziewałem się jednak dowiedzieć czegoś więcej o historii Wikingów. Tam tego nie znaleźliśmy, więc po „rzuceniu okiem” na zbiory, poszliśmy do Folksmuseum, znajdująego się kilkaset metrów dalej. Był to ostatni dzwonek, ponieważ muzea w Norwegii zamykane są dosyć wcześnie.
Tam wreszcie trafiliśmy na bogaty zbiór, przekrojowo traktujący kulturę tego północego kraju, a zwłaszcza mieszkańców Sami, krainy rozciągającej się na północy Skandynawii, od wybrzeży Morza Norweskiego po Morze Białe w okolicach Murmańska i Archangielska.
Niestety, ów wypchany renifer na zainscenizowanym obozowisku był jedynym, jakiego mieliśmy okazję zobaczyć podczas naszej sylwestrowo-noworocznej wycieczki.
Mieszkańcy kraju Sami używali specjalnych, wielkich namiotów, podobnych do indiańskich wigwamów. W takim namiocie podejmowano nas w Tromsø podczas wycieczki psim zaprzęgiem. Ci bardziej osiadli budowali chatki z torfu. Model takiego domku również znajduje się w muzeum.
Ten model chyba wygląda lepiej niż prawdziwe chatki. Przynajmniej ta, którą widać na starej fotografii finezją nie grzeszy.
Niezwykły jest urok takich starych zdjęć. Zatrzymany w kadrze obraz świata, który powszechny jeszcze kilkadziesiąt lat temu, bezpowrotnie odszedł w przeszłość. Pamiętam swoje zafascynowanie podobnymi zdjęciami, kiedy kilkarotnie odwiedzałem stojącą samotnie w sercu Beskidu Sądeckiego chatce Dziadka Buczka. Ten staruszek, pamietający jeszcze czasy rozbiorów miał poprzypinane do ścian malutkie, wyblakłe fotografie przedstawiające m.in. wilki i niedźwiedzie zamieszkujące kiedyś tamte lasy. Liczne poroża jeleni zdobiły niemal wszystkie izby. Kiedy szliśmy do niego, zabieraliśmy z dolin rozmaite drobne zapasy, które mogły przydac się na jego zabłakanej w bezkresnych lasach polance. Niejednokrotnie opowiadał, że marzy o lornetce, by móc z daleka podglądać zwierzęta, więc kiedyś mu taką, kupioną od Rosjan na bazarze, przywieźliśmy. Zabieraliśmy też wiśniówkę, by przy niej słuchać niezwykłych opowieści tego prostego, a niezwykłego człowieka. W sierpniu odmawiał alkoholowego poczęstunku, ponieważ, jak tweirdził, ślubował Najświętszej Panience, że przez miesiąc nie będzie brać go do ust. Wtedy butelka lądowała w szafie „na później”. Któregoś roku gdy tam przyjechaliśmy, na pogorzelisku stała niewielka budka. Nie wiadomo jak doszło do pożaru. Dziadek zszedł po coś na dół, a kiedy wrócił, jego gospodarstwo już się dopalało. Jego rodzina chciała go przygarnąć, lecz on nie chciał opuścić gór. Postawili mu więc tę małą budkę i w niej mieszkał. Pamiętam mój ogromny żal, gdy patrzyłem na gołe, surowe ściany. Wszystkie pamiątki zbierane przez całe jego życie i tworzące magiczny klimat tego miejsce przepadły.
Podobnie przepadła większość torfowych chatek ludu Sami. Hitlerowskie wojska wycofujące się u schyłku II Wojny Światowej z okupowanej Norwegii stosował taktykę spalonej ziemi by powstrzymać nacierających Rosjan. Jak sami długie i szerokie płonęły torfowe budowle. Część z nich potem odbudowano, ale było to zapewne trochę tak jak z odbudowanym domkiem Dziadka Buczka. Poza tym szybki rozwój kraju po wojnie sprzyjał migracji ludności. Dziś więcej Sami mieszka w Oslo niż na ich ojczystych ziemiach.
Wrocław, 30.01.2010; 08:40 LT