W OCZEKIWANIU NA TRANZYT

Pisałem wcześniej, że jakies owady zapewne przywiał wiatr. Podobnie zapewne jest i z małymi ptaszkami. Często zdarza się, że przysiadają gdzies na pokładzie wyczerpane tak bardzo, ze nie są już w stanie uciekać. Podsuwamy im wtedy jakiś spodek z wodą, a czasem jakieś okruchy. Dzień przed Panamą znalazłem na pokładzie martwego, niewielkiego ptaka. Ładny, kolorowy, aż żal bylo patrzeć. Powędrował do wody by stać się kolejnym ogniwem jakiegoś łańcucha pokarmowego.

Niedługo potem, siedząc w kabinie usłyszałem jakieś nerwowe szamotanie się. Taki sam ptaszek, żywy jeszcze, wleciał do wnętrza nadbudówki i teraz uderzał z rozpędem po suficie, lampach jak oszalały, próbując za wszelką cenę się wydostać. Postanowiłem go wynieść. Podszedłem. Początkowo chciał uciekać, lecz nie miał już zbyt wiele siły. Zapiszczał tylko żałośnie, gdy wyciagałem rękę. Siedział spokojnie. Nie wyrywał się. Zrobiłem mu zdjęcie, a potem wyniosłem na pokład.

Kiedy otworzyłem dłoń, siedział jeszcze na niej spokojnie czas jakiś, a potem nagle zerwał się do lotu i pofrunął bardzo wysoko. Wtedy zobaczyłem kilka innych jego kuzynów zataczających koła hen nad statkiem. Dołączył do nich więc mam nadzieję, że dał sobie radę i odtarł szczęśliwie do brzegu. Jeśli nie na naszym, to na innym statku.

Ostatnio mam trochę zajęć na dziobie, więc od czasu do czasu lubię przyglądać się rozpruwanej kadłubem naszego statku morskiej toni. Czasami wyskakuja z niej latające ryby, spłoszone nadciągającym, stalowym kolosem. Są niewielkie, przypominające śledzia. Poruszają się bardzo szybko, a ponieważ nigdy nie wiadomo skąd wyskoczą, trudno uchwycić je w obiektywie. Jeśli nastawi się szeroki kąt, wtedy czasami się uda, lecz ryba na takiej fotografii jest mikroskopijnych rozmiarów. Teleobiektywem zaś nie ma szans by nadążyc i jeszcze ustawić ostrość. Na poniższym zdjęciu widać jedną. Może bardziej należałoby napisać „ledwo widać”. Jest tam ślad na wodzie zostawiony przez ogon owej ryby i jak dobrze się przyjrzeć, zauważy się skrzydła, w które w toku ewolucji przekształciły płetwy skrzelowe. Niektóre ryby latają tak dobrze, że nie szoruja ogonem po powierzchni wody i unoszą się w powietrzu przez dobre kilkadziesiąt metrów.

Niektóre też potrafia wznieść się na tyle wysoko, że zdarzało się nam znajdować je nieraz na pokładzie Zapewne miały nieszczęście startować z wierzchołka fali. Z jednego rejsu przywiozłem kiedyś taki znaleziony na pokładzie okaz, który wypchałem później tytoniem z papierosów (tak mnie, poczatkującego wówczas, uczyli starzy zejmani). W domu jednak spojrzano na to bez aprobaty. Wręcz przeciwnie. Ponoć spreparowane morskie zwierzęta trzymane w domu przynoszą nieszczęście. Nie chciałem czuć się odpowiedzialny za żadne z nich, nawet jeśli nie miałoby żadnego racjonalnego związku z latającą rybą. Uległem presji i pozbyłem się jej.

Myślałem, że umiejętność latania daje owym rybom znaczną przewagę nad morskimi drapieżnikami. I pewnie tak jest, lecz nie moga one zaznac spokoju nawet podczas takiego krótkiego lotu. Dziś znów obserwowałem je z dziobu. I szybko zorientowałem się, że nie ja jeden. Nade mną szybowało jakieś wielkie morskie ptaszysko. Ptak ów doskonale wiedział, że ryby wyskakują przed dziobem. Trzymał się więc przed nami, szybował i obserwował. Gdy tylko jakaś się pojawiła, ten błyskawicznie składał skrzydła i lotem nurkującym niczym pocisk dopadał ofiary. Prawdę mówiąc to częściej nie dopadał, ale kilka razy mu się udało. Straszne musi być życie takiej ryby. Goniona przez jakąś barracudę czy inne paskudztwo ratuje się ucieczką w powietrze, a tam już czyha nań dziób czatującego na takie okazje ptaka.

Między codzienną pracą i obserwowaniem morskiej walki o przetrwanie przyszedł czas na terning przetrwania takze i ludzkiego gatunku, dla którego wodne środowisko naturalnym nie jest. Najpierw sprawdziliśmy gotowość do walki z pożarem. Tym razem założyliśmy, że pali się w maszynowni.

Wysłaliśmy grupę zwiadowców z wężem, by zorientowali się w zasięgu ognia i rozpoczęli gaszenie.

Chodzenie w ognioodpornym kombinezonie i z aparatem oddechowym w gorącej siłowni nie należy do przyjemności. A przecież i tak mieli ten komfort, że nie było dymu i wszystko było doskonale widoczne.

Pamiętam z ćwiczeń podczas kursu obrony p.poż wizytę w komorze dymnej. Nie było widać wyciągniętej własnej ręki. Poruszalismy się po omacku. I ta świadomość, że jest się zależnym wyłącznie od owego aparatu oddechowego. Jakakolwiek awaria, zahaczenie i zerwanie przewodu albo nieszczelność to uduszenie się w trującym dymie.

Po alarmie pożarowym przyszedł czas na opuszczenie statku. Najpierw sprawdzenie obecności, czy wszyscy dotarli na miejsce zbiórki.

Potem test działania żurawików szalupowych i przy okazji kolejny trening dla zalogi.

W niedzielę dwudziestego września dotarliśmy do zachodniego krańca Kanału Panamskiego. Tak naprawdę to jest to kraniec południowo-wschodni, pomimo, że prowadzi na ocean leżący na zachodzie. Ot taki paradoks. Wszystko za sprawą lądu, który w swoim przewężeniu w Panamie wygina się tak bardzo, ze aby przepłynąć z Pacyfiku w kierunku Atlantyku, należy posuwać się na pólnocny zachód.

Wymiary samego kanału jak i statków sprawiają, że poza nielicznymi wyjątkami ruch dwukierunkowy jest niemożliwy. Dlatego też formowane są konwoje i ruch odbywa się wahadłowo.

W oczekiwaniu na tranzyt załatwia się mnóstwo rzeczy. Podmiany załóg, bunkrowanie paliwa, dostawy rozmaitych części oraz materiałów, remonty i.t.d. Oprócz wpływów za samą żeglugę niemałe profity przynosi więc też ten cały okołokanałowy biznes.

Ledwie rzuciliśmy kotwicę, a juz pojawiły się motorówki z rzeczami które zamówiliśmy. Gazy techniczne, prowiant, lekarstwa, stal, mapy i.t.d.

W drugą stronę poszły przekazywane od nas na inne statki urządzenia wiezione jeszcze z Chin. Zdane zostały tez puste butle po tlenie i acetylenie, a na oddzielna motorówkę całe góry śmieci, szczególnie plastików, których międzynarodowa konwencja o zapobieganiu zanieczyszczeniom na morzu nie pozwala utylizować w spalarkach starszego typu, jaką akurat mamy na statku.

Później przypłynęła bunkierka by zaopatrzyc nas w paliwo na dalszą podróż. Ta operacja trwała dobrych kilka godzin.

Popołudnie to zazwyczaj pora deszczu. Przesilenie po upalnym, wilgotnym dniu.. Tak było i tym razem Z nieba lały się potoki wody, widzialność ograniczona do minimum. Chwila na takiej ulewie oznacza kompletne przemoczenie ubrania. Ponieważ akurat pracowałem na pokrywach ładowni, nawet nie próbowałem uciekać. Zresztą byłem tak zmęczony upałem, że przyjąłem to jako ulgę. Kombinezon zresztą wysechł na mnie jeszcze tego samego popołudnia. Bo potem znów zrobiło się gorąco, chociaż słońcu trudno było przebić się przez chmury.

Zza sciany deszczu ponownie wyłoniły się drapacze chmur panamskiej stolicy, a wokół nas, jakby ciesząc się z końca przymusowego prysznicu, zaczęły krążyć pelikany.

Morze Karaibskie, 22.09.2009, 11:50 LT

Komentarze