W IMIĘ

Całe szczęście, że ten film powstawał kilka miesięcy wczęśniej. Gdyby twórcy zabrali się za niego dopiero teraz, nie zabrakło by głosów, że próbują zbić artystyczny kapitał na ostatnich skandalach w Kościele. W zaistaniałej sytuacji zaś można uznać, że tym obrazem wyprzedzili jak gdyby nadchodzący goracy okres. Trudno o film, który lepiej wpisywałby się w zastaną rzeczywistość. „W imię” Małgośki Szumowskiej utrafił niemal w punkt.

Szedłem na niego zupełnie nieprzygotowany. Pomimo, że był on jednym z głównych kandydatów do Złotych Lwów na niedawno zakończonym festiwalu w Gdyni, nie przeczytałem żadnej recenzji, ani nawet streszczenia akcji. I wyszedłem z sali trochę rozczarowany.

– Bo Ty zawsze musisz być przygotowany – odparłz wyrzutem Mój Anioł – Mi się podobał!

Ja zaś czekałem na przełom. Liczyłem się z przełomem w wychowaniu owych trudnych dzieciaków niż ze zwrotem w sferze seksualnej. A już szczególnie do mnie nie przemawia zakończenie filmu, kiedy jeden z głównych bohaterów trafia do seminarium duchowego. Po pierwsze, wydaje mi się, że z taką sprawnością intelektualną prawdopodobnie nie zostałby tam przyjęty, a po drugie niepotrzebnie sprawia wrażenie, jakoby stan kapłański był azylem dla osób mających problemy ze swoją seksualnością. Jeżeli już, to chyba należałoby odwrócić ów wektor. Homoseksualizm bardziej traktowałbym jako skutek niż przyczynę wybranej drogi życiowej. Przyczynę, której korzenie tkwią w głębokim średniowieczu i desperackiej próbie wykorzenienia zła w Kościele. Owym złem była wtedy prywata, korupcja i gromadzenie majątków mających zabezpieczyć dostani byt rodzinom ówczesnych kapłanów. Wydawało się wtedy, że jedynym środkiem zapobiegawczym będzie celibat. Pozbawiony rodziny oraz potomstwa ksiądz, miał poświęcić się sprawom duchowym i nie gromadzić dóbr, których i tak do grobu ze sobą by nie zabrał. Tę okrutną, wypaczającą normalne życie zasadę wprowadzili ludzie, a nie Chrystus. Potem oczywiście dorobiono do tego całą ideologię. Człowiek jest jednak niedoskonały, a ustawodawcy nieprzewidujący. W efekcie jedno zło zastąpiono innym, kto wie czy nie gorszym. Jeśli nawet (w co śmiem wątpić) ograniczono w ten sposób pogoń za mamoną, to otwarta puszka Pandory rozpleniła plagę cierpień zarówno skazanych na celibat duchownych, jak i parafian molestowanych przez tych, którzy nie wytrzymywali pokusy grzechu. Można uderzać w patos i ogłaszać, że każdy dźwiga swój krzyż i, że celibat to swoiste poświęcenie, ofiara, która przecież jest niczym wobec cierpień Jezusa w drodze na Golgotę. Tyle tylko, że nie każdy potrafi choćby nawet zbliżyć się do świętości i nie wytrzymuje nałożonego nań jarzma. To ogromna tragedia zarówno dla tych ludzi jak i oddanych w ich opiekę „owieczek”.

Andrzej Chyra jest bardzo charyzmatyczny w roli księdza. Stworzył zapadającą w pamięć kreację. Bardziej jednak przekonujący był dla mnie jako stanowczy, wychowujący zagubionych w życiu małolatów niesztampowy ksiądz, niż jako człowiek, który po brzemieniem swojego krzyża upada po raz kolejny.

Sam film zaś wstrząsnął mną przede wszystkim obrazem owej wsi i beznadziejnością tamtejszego życia. Market „Niagara” jest bodaj jedynym oprócz z równie egzotycznymi napisami koszulek z lumpexu łącznikiem z owym odległym, lepszym światem. Pieniądze szczęścia nie dają i wydaje się, że tamtejsi ludzie mogliby wieść może skromne, ale jednak sielskie życie w owej zagubionej na Mazurach wiosce. Ich dzień jest jednak taki jak owe ciuchy, a ośrodek dla trudnej młodzieży tylko eskaluje napięcie oraz reakcje godne rynsztoka. Film zresztą ogląda się trudno ponieważ epatuje językiem bardzo prawdziwym i wulgarnym. Kiedy słucha się tych wszystkich przekleństw oraz niezdarnie kleconych zdań wulgaryzmami zastępującymi wszelkie środki wyrazu nadchodzi moment załamania. Tu chyba nie tylko ksiądz ale i sam Chrystus miałby poważny kłopot. Wydaje mie się, że największą krzywdą jaką wyrządza się tej trudnej młodzieży jest umieszczanie jej w ośrodkach z innymi jej podobnymi ludźmi. W takim wieku słucha i naśladuje się wyłącznie rówieśników. W grupie „złych” dzieciaków autorytetem pozostanie zawsze ten bardzie agresywny, brutalniejszy, silniejszy. Nie od dziś wiadomo, że poprawczak i więzienie na ogół jeszcze bardziej deprawują skazanych niż resocjalizują. Być może szansą byłoby dla takich „zepsutych” osobników odizolowanie ich od innych skazanych i umieszczenie w grupie silnych ludzi, ktorzy potrafiliby oprzeć się natruralnej, atawistycznej próbie dominacji, a zarazem potrafiliby narzucić swój styl, który być może z czasem zostałby zaakceptowany przez resocjalizowanego. Nie mając innych wzorców oraz duchowego wsprarcia innych skazanych może byłby w stanie wyrzec się dawnych ideałów. Tamta filmowa gromada, przeklinająca niemiłosiernie, popijająca piwo i stale gotowa do bijatyki, miała jednak przebłyski rozmów, kiedy ich ciekawość świata sięgała nieco dalej niż skrzynki z piwem w Markecie Niagara. Mądry szef mógłby wykorzystać taki moment. Myślałem, że tak się stanie, kiedy ksiądz popijał z ową młodzieżą piwo. Myślałem, że to wstęp by zyskać ich zaufanie. Okazało się zaś, że to tylko niewiele znaczący epizod. Rzeczywistość okazała się równie ponura jak język owej młodzieży. Beznadzieja zwyciężyła. Szkoda, bo mogła pojawić się odrobina optymizmu, iskra nadziei dla tysięcy zaangażowanych w tego typu pomoc, że to co robią ma sens. Chyba po raz pierwszy zatęskiniłem za zakończeniem rodem z Hollywood.


Gdańsk, 05.10.2013; 01:20 LT

Komentarze