Trasa zielona. Dwadzieścia jeden kilometrów. Na taką zdecydowaliśmy się w VI Kaszubskim Rajdzie na Orientację. Można było porywać się na dystans maratoński, ale po „Harpaganie” wiedziałem, że trzeba wykazać odrobinę pokory. Trzydziestego pierwszego maja wyruszyliśmy więc z Aniołem do Łeby
Rywaliczacja miała odbywac się nocą. Dlatego do Łeby wyjechaliśmy dopiero w sobotnie popołudnie. Zostawiliśmy swoje rzeczy w gościnnych progach pensjonatu „Latarnik” i ruszylismy na start. Otrzymujemy numery startowe. Nasze są z logo „Mojej Szuflady”. Od dwudziestej rozpoczęło się wypuszczanie na trasę ekip, ktore zdecydowały się na trasy czarną oraz zieloną. Co półtorej minuty kolejny zespół. My mieliśmy wyruszyć o 20:38.
Mapa, tak samo jak na Harpaganie, w skali 1:25000 i tak samo mało czytelna (jak dla mnie). Przynajmniej takie wrażenie odnosi się na początku. Dobrze, że widać, iż musimy kierować się na skraj campingu, a dalej na niezalesioy fragment wydmy. Przez las wędrujemy na przełaj.
Zaczyna się piach. Dość łatwo trafiamy na punkt kontrolny numer 1. Za chwilę pojajwiają się inne zespoły. Poszło dośc łatwo, więc z większą otuchą ruszamy na poszukiwanie „Dwójki”.
Wychodzimy na kolejną górę piachu. Anioł pierwszy. Po chwili słysze jej okrzyk zachwytu. Jeszcze nie wiem o co chodzi, bo jestem na dole.
Kiedy wspinam się kilka metrów w górę, rozumiem. Jesteśmy dość wysoko, a w dole jak okiem sięgnąć Bałtyk. W prawo od nas widać główki falochronu Łeby. Wszystko w pomarańczowej poświacie zachodzącego słońca.
Idziemy wzdluż krawędzi piaszczystego klifu. Zapada zmierzch, ale w przepysznych barwach. Można by stać i powdziwiać.
„Dwójkę” też odnajdujemy bez większego trudu. Może dlatego, że idziemy po szczycie wielkiego wału piachu. Stromo opada ku plaźy i równie stromo w dół, po przeciwnej stronie.
Oglądamy się co jakiś czas, bo niebo przyjmuje coraz ciekawsze barwy. Jednoczęsnie robi się coraz ciemniej. Tym bardziej, że akurat znów weszliśmy w las.
Nieco głębiej w ląd, znów na piaskach znajduje się punkt kontrolny numer 3. Szukamy, lecz bezskutecznie. Oprócz nas jeszcze jeden zespół, a potem kolejny. Jest piach, jest niemal pionowe urwisko i niecka nim ograniczona. Musi być gdzieś tu. Wspinamy się, każdy gdzie inddziej i przeczesujemy teren.
Jest! W końcu jest. Podchodzimy pod górę, nad którą na niebie świeci wąziutki rogalik księżyca.
Anioł znakuje nasze karty startowe.
Wyciągamy kanapki, bo już czas na kolację i przegryzając je ruszamy dalej. Znów las. Trzeba wyciągnąć latarki. Od tej pory nie zrobimy już zdjęć. Gdybym miał statyw i pozwolił sobie na na przykład trzydziestosekundowy okres naświetlania, efekt mógłby być ciekawy. Tym bardziej, że nad nami niemal zupełnie bezchmurne niebo. Trochę idziemy ścieżkami, trochę na kompas, na przełaj. Gdzieś daleko między drzewami migają światełka latarek. Zawsze to raźniej, kiedy się spotyka ludzi w pobliżu kolejnych punktów kontrolnych. Znajdujemy kolejne. Szósty z nich znajduje się zupełnie na plaży. Ba! Ale jak tam zejść? Znów wyszliśmy na skraj klifu, ale stamtąd można było co najwyżej lecieć w dół na lotni. Przedzieramy się więc wzdłuż wybrzeża pośród gęsto rosnących, rachitycznych, wysmaganych wiatrem sosenek. Może już? Wyglądam zza kupy piachu i podłamuję się. Nie ma morza! Jest za to kolejny, stromy wał piachu przed nami i głeboka dolina pomiędzy nimi. Trzeba iść dalej i szukać przejścia. Kolejne sto albo dwieście metrów i jest. Znów wychodzimy na skraj. Jakby trochę niżej i jakby mniej stromo. Trochę schodzimy, trochę zjeżdżamy na tyłkach i w końcu jesteśmy na plaży. Daleko widać wątłe światełko ogniska. To punkt kontrolny numer 6. Docieramy tam dziesięć minut po północy.
Punkt numer siedem to formalność. Potem znów kierujemy się głębiej w ląd. Tam spotykamy ludzi, którzy miotają się w poszukiwaniu przesieki przez coś w rodzaju kosodrzewiny. Jest tak gęsta, że nie ma mowy o przejściu, a scieżek widniejących na mapach też nie widać. Dołączamy się do poszukiwań. W końcu mocno nadkładamy drogi, ale jakąś ścieżkę znajdujemy, a potem ruszamy przez las na kompas. I o dziwo, wychodzimy niemal idealnie na piaszczystą górę z punkytem kontrolnym numer 8. Jest zimno. Głęboka noc. Musimy zacząć myśleć o czasie powrotu do bazy. Znalezienie „Dziewiątki” wydaje się formalnością, ale nie jest. Tam gdzie powinna być przeczesujemy teren w kilka osób, ale bezskutecznie. W końcu rezygnujemy nie znalazłszy go. Odpuszczamy też świadomie „Dziesiątkę”. Nie chcemy tracić czasu. Ruszamy dlaej wzdłuż brzegu Jeziora Sarbsko.
Świta.
Pojawia się szosa, a wkrótce lampy i pierwsze zabudowania Łeby. Jeszcze tylko mostek. Jest ostatni punkt kontrolny!
Ostatni odcinek trasy wiedzie wzdłuż kanału, nad którym unosi się poranna mgła.
Pięć po czwartej nad ranem meldujemy się na mecie. Ponad dwadzieścia trzy kilometry w blisko siedem i pół godziny marszu.
Oddajemy karty startowe i idziemy na grochówkę. Gorąca zupa w ten chłodny poranek smakuje wybornie.
Ostatecznie zajęliśmy dwudzieste trzecie miejsce na trzydzieści dziewięć startujących ekip.
Odsypiamy nockę i po trzynastej opuszczamy gościnne progi pensjonatu „Latarnik”.
Jeszcze tylko wizyta w wędzarni po świeżo wyjęte z pieca ryby i wracamy do Trójmiasta.
Gdańsk, 02.06.2014; 00:30 LT