W samolocie American Airlines może nie było tak urzedowo przyjaźnie jak w Caribbean, ale tak zupełnie oschle też nie. Zanim jednak przejdę do lotu, muszę napisać o urzędowej uprzjemości na Trynidadzie zanim zapomnę.
Ponieważ lokalna karta SIM dobrze sprawdzała się w Chinach, również na Tryninadzie zaopatrzyłem sie w stosowną, zeby móc korzystać z internetu nie płacąc jednoczesnie za roaming. Tu także wydawało się, że jest to strzał w dziesiątkę. Przez dwa dni wszystko działało bez problemu, ale potem przycisk „connect” w stosownym okienku programu zrobil się nieaktywny. Pomyślałem, że konto karty pewnie zostało wyczerpane i zasiliłem je dość hojnie, żby nie mieć znów problemów. Przycisk „connect” jednak nadal nie działał. Skutkowało to moimi kolejnymi telefonami do biura obsługi klienta, którego obietnice naprawy albo przynajmniej oddzwonienia przez serwisantów okazały się czczym gadaniem. Pies z kulawą nogą nie zainteresował się moją sim kartą. Natomiast uprzejmość pozostawała bez zarzutu.
Dzwoniłem tam chyba z sześć razy. Za każdym razem odpowiadała oczywiście inna spośród wielu operatorek, lecz zawsze witała się tymi samymi słowami, brzmiącymi mniej więcej tak:
– Dzień dobry. Dziekujemy za korzystanie z sieci „Digicel” i za telefon do nas. Zapewniamy „excellent service”. W czym mogę pomóc?
Tutaj ja zaczynałem referować problem i wtedy pani operatorka łapała mnie, na którymś z przecinków i informowała:
– Żeby zapewnić „excellent service” potrzebuję odpowiedzi na kilka pytań. Jak masz na imię?
Tylko za pierwszym razem byłem zaskoczony. Potem już przedstawiałem się z imienia od razu, panienka wklepywała do komputera, a ja wracałem do tematu.
– Wracając do tematu, chciałbym poinformować…
– Poczekaj Darius. Dzwonisz z Trynidadu?
Po tym pytaniu nastepował szereg kolejnych, zawsze takich samych, które chyba niczego do sprawy nie wnosiły. I wreszcie na koniec, kiedy udało mi się w końcu dorwać do głosu i całkowicie zreferować problem, otrzymywałem wyklepane na pamięć zapewnienie:
– Ok, Darius. Nasi technicy dołożą wszelkich starań by problem usunąć. Nie mogę zapewnić, że skontaktują sie z toba jeszcze dzisiaj, ale na pewno oddzwonią jutro.
Na moje nieśmiałe uwagi, że jak na razie to ja kontaktuję się któryś raz, pani po drugiej stronie słuchawki odpowiadała, że teraz to juz na pewno, bo sprawa jest w systemie komputerowym
– Czy jest jeszcze coś w czym mogłabym ci pomóc? – zamykała uprzejmie dyskusję na temat sim karty.
– Nie, na razie nie. – odpowiadałem grzecznie.
– W takim razie dziękuję ci Darius za telefon i za to, że korzystasz z operatora „Digicel” Zapewniamy excellent service…
Pani mówiła za każdym razem to samo i czasami wypowiadała te słowa z szybkością oraz wdziękiem automatu. Zastanawiałem się, czy w ogóle rozumie sens wypowiadanych słów. Za każdym razem kiedy kończyłem rozmowę czułem sie jakby ktoś zrobił mnie w balona potokiem miłych, acz bezsensownych słówek, a ja nie miałem dość tupetu, by na grzeczność odpowiedzieć warknięciem, że „ja wam pokażę”.
Pani na poczcie zamykająca za czasów komuny okienko karteczką „przerwa śniadaniowa” i patrząca z wilczą satysfakcją na długi ogonek klientów była przynajmniej prawdziwym człowiekiem, a nie jakąś zaprogramowaną maszyną. Skutek zaś był ten sam. A może nawet lepiej, bo takiej pani można było normalnie po ludzku wykrzyczeć co się sądzi o takich praktykach i, że jeszcze kiedyś zrobią z tym porządek.
Spece wymyślili, że można robic tak samo jak do tej pory, ale trzeba urobić klienta kulturalnie i z uśmiechem na ustach. Wiadomo przecież, że „klient w krawacie jest mniej awanturujący się”.
Nieco mniej sztampowo było we wspomnianym samolocie American Airlines. Kiedy wyczerpała mi się bateria w laptopie i zabrałem się za czytanie książki, przechodzący obok steward pokazał na tytuł i zapytał, co to za język? Na moja odpowiedź, że polski, zaczął się rozwodzić nad pięknem naszego kraju. Mówił o tym, że był w Tatrach, w Wieliczce, Krakowie, Warszawie i Gdańsku, skąd pojechał do kraju, którego nazwy zapomniał, ale zaczynała się na literę H.
– Hungary? – zapytałem.
– Oh, yes! Hungary!
Byłby opowiadał dłużej, co było bardzo miłe, ale pogoniła go towarzysząca mu stewardessa, bo ludzie w dalszych rzędach niecierpliwie czekali na kawę.
Moją uwagę zwrócił jednak inny ze stewardów, który albo miał iście amerykańskie poczucie humoru i bezpośredniość, albo, co mi sie wydawało bardziej prawdopodobne, dziabnął sobie co nieco. Najpierw bowiem długo dyskutował wesoło z jakimiś pasażerami, zupełnie nie przejmując się, ze samolot podchodzi do lądowania i nawet reszta personelu pokładowego od dobrych paru chwil siedziała juz zapięta w fotelach. Kiedy zdecyował się ruszyć w kierunku swojego miejsca, samolot był juz może tylko z piętnaście metrów nad ziemią. Siedziałem w takim miejscu, że nie dałem rady zauważyć czy zdążył usiąść zanim wylądowalismy. Ale to był tylko początek. Zazwyczaj przy wyjściu stewardessy tradycyjnie żegnają pasażerów. Zawsze szczerze im współczuje owego wypowiadanego automatycznie dwieście razy „good bye, thank you” bo tak wymaga instrukcja opracowana gdzieś w biurze. Ten steward zaś zamiast potoku tych samych formułek odprawił przy drzwiach prawdziwe show.
– Dziękujemy Wam! Nie zapominajcie o nas! Nasze samoloty otwarte są 24 godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu, więc zapraszamy o każdej porze! Szczególnie dziękujemy Wam, że zechcieliście zostawić u nas swoje pieniądze!
Stewardessy uśmiechały się lekko zażenowane. W końcu nie wiadomo czy jakiś smutas nie poczuje się urażony. Wszystkim chyba jednak to spontaniczne pożegnanie przypadło do gustu, bo zrobiła się ogólnie wesoła atmosfera.
W następnym samolocie procedury wzięły górę kiedy przez okienko fotografowałem kołujący w strugach ulewnego deszczu inny samolot. Stewardessa, odczekała aż skończę i obejrzę jak wyszło, po czym oznajmiła:
– Przepraszam, ale przepisy zabraniają fotografowania samolotów.
– Zabraniają? Nie wiedziałem. – Nie chciałem mówić, ze takich zdjęć mam co najmniej kilkanacie w swojej kolekcji, bo jeszcze by mnie gotowi byli zamknąć, albo co najmniej umieścić na liście „klientów których nie obsługujemy”. Dodałem więc tylko standardowe „sorry”.
– Przepraszam, ale przepisy wymagają abyś skasował te zdjęcia.
– Dobrze, skasuję.
– Ale teraz. Ja muszę widzieć, że je skasowałeś.
Nie było rady. Nie będzie zdjęcia samolotu w ulewnym deszczu.
Kiedy po przylocie do Norfolku odnalazłem swoje bagaże na taśmie, spostrzegłem, że obydwa uchwyty jednej z moich walizek są z jednej strony oderwane. Zgłosiłem reklamację.
– Przepraszam, ale American Airlines nie uznają reklamacji dotyczących wyrwanych uchwytów i odłamanych kółek. – zakończyła szybko sprawę pani w okienku. Szybko i zasadniczo. Bez owijania w bawełnę, że zapewniają „excellent service” i cieszą się, że leciałem z nimi.
W Norfolku również, jak to już się wiele razy w USA zdarzyło, nikt na mnie nie czekał. Agent miał mój rozkład lotów, ale się nie pojawił. Wyłączył też, chyba na wszelki wypadek, komórkę. Dochodziła północ. Znałem nazwę kei, przy której stał statek, ale nie wiedziałem gdzie się ona znajduje. Taksówkarz, ktorego wziąłem z postoju też nie wiedział. Na szczęście udało mi się dodzwonic do kapitana i ten nas naprowadził. Dotarłem na statek około pierwszej w nocy i dowiedziałem się, ze o szóstej rano kończą wyładunek i odpływają. Była to więc iście ekspresowa, nocna wizyta. Po wschodzie słońca pożegnałem ich i wylądowałem w hotelu w oczekiwaniu na następny statek. Tym razem agent nie zawiódł i załatwił transport oraz nocleg. „Hotel Mariott” źle się dziś u nas kojarzy. Idąc korytarzem, rozglądam się za kamerami. Staram się zachowywać przyzwoicie, bo chociaż macki ministra Ziobro jeszcze tu chyba nie siegają to kto wie czy kiedyś nie będą? Kłaniam się Wielkiemu Bratu.
Norfolk, 25.09.2007; 09:25 LT