Z okazji urodzin Mojego Anioła wybraliśmy się na weekend do Warszawy.
Głównym punktem programu miał być schodzący lada dzień z afisza Teatru Roma „Upiór w Operze”.
Jeszcze mam świeżo w pamięci ostatnie przedstawienie „Kotów” (przy pełnej sali, jak wszystkie poprzednie), przed którym anonsowano publiczności zbliżającą się premierę „Upiora”. Ciągle wydawało mi się, iż było to tak niedawno, iż nadal jest czas, by kiedyś się wybrać. Aż nagle natknąłem się w sieci na informację o ostatnich spektaklach. Jeśli nie teraz, to już chyba wcale…
I tak w sobotni poranek znaleźliśmy się w pociągu eurocity Monciak-Krupówki, zdążając do stolicy.
– Do hotelu „Hilton” poproszę – powiedziałem kierowcy taksówki, do której wsiedlismy i bardzo mi się podobało to zdanie. Przez lata używałem i ja, i moi koledzy z pracy tej nazwy do napiętnowania rozmaitych przesadzonych zachcianek. Wielokrotnie kucharze i stewardzi w pododbny sposób odnosili się do krytycznych uwag na temat ich pracy: „Co to, Hilton? W głowach sie im poprzewracało!”. Tym razem się nie przewróciło i moglismy wymagać, bo jechaliśmy do najprawdziwszego Hiltona.
Zdążyliśmy tylko zostawić walizki w pokoju i juz trzeba było zbierać się do teatru. Dobrze, że tym razem pociąg nie miał opóźnienia, chociaż skandalem wydawałoby się opóźnienie na trzystupięćdziesięciokilometrowej trasie, ktorą ten ekspres (he, he, ekspres!) pokonuje w blisko sześć godzin.
Wnętrze Teatru Roma zawsze zachwyca nas swoim wystrojem rodem z odległych epok. Loże okalające główną widownię, piękny sufit tworzą taki klimat widowni, który nobilituje każde przedstawienie.
I nawet mniej doskwierają wtedy niezbyt wygodne fotele, jakże inne od tych, do których przyzwyczaiły nas multipleksy.
W jednej z takich lóż mieliśmy swoje miejsca.
Od tego momentu mój wpis miał zawieać moje wrażenia ze spektaklu. I będzie, lecz niestety, nie mogą one dotyczyć widowiska jako takiego. Wciąż nie mogę się wyzbyć uczucia głębokiego rozczarowania. Otóż z trzeciego rzędu loży (mieliśmy miejsca 11 i 12 w loży numer dziesięć) prawie nic nie było widać. Nie dość, że balustarada balkonu oraz filar zasłaniały widok na tyle skutecznie, że mogliśmy sledzić obszar nie większy od jednej czwartej sceny, to do jeszcze mniejszego ułamka ograniczała go wielka kolumna głośnika zwieszona na „naszym” filarze.
Jedyne na czym moglismy się skupić to jedynie wysłuchanie dialogów i piosenek, bo aktorów widzieliśmy tylko wtedy gdy ustawiali się na tym niewielkim, widocznym dla nas fragmencie sceny. Słuchanie zresztą też na kolana nie rzucało, ponieważ siedząc z tyłu głośnika trudno marzyć o chociażby poprawnych parametrach akustycznych. Czasami z trudem można było zrozumieć nawet dialogi, a co dopiero powiedzieć o tekstach piosenek.
Kiedy zdesperowani raz na kilka minut wstawaliśmy z foteli i pochylaliśmy się głęboko do przodu, mogliśmy zaobserwować piękne dekoracje ustawione głęboko w tle. Niestety, nie dla nas tego typu atrakcje. Jak bardzo upośledzone było to oglądanie niech świadczy fakt następujący: W przerwie spektaklu przeglądam program i znajduję akapit opowiadający o majstersztykach scenograficznych: „2 m/s to prędkość z jaką spada żyrandol. 250 kg waży żyrandol” (rzeczywiście scena upadku żyrandola, w odróżnieniu od jednorazaowych ujęć filmowych wspomaganych komputerami powtarzana przecież na żywo na każdym spektaklu to perełka techniczna sama w sobie), „300 kg waży słoń”. Zwracam się więc do Anioła:
– Ciekawe co będzie z tym słoniem
– Słoń już był – odpowiada Anioł.
– Jak to był?
– Był. Na początku. Jak się raz wychyliłam, to zobaczyłam jego grzbiet.
Na te słowa oboje wybuchamy śmiechem. Sytuacja wcale jednak śmieszna nie była. Czulismy się najzwyczajniej w świecie oszukani. I zmieni tego fakt, iż bilety w loży były tańsze od tych na parterze. Kupiliśmy te, które były dostępne, a gdybyśmy byli poinformowani, że z dalszych rzędów loży widać bardzo niewiele, zapewen wybralibyśmy inny teatr.
Tyle było widać z naszych miejsc.
Próbowałem sobie wyobrazić jak odebrałbym „Koty” z takiego miejsca na widowni? „Koty”, których inscenizacją jestem zachwycony do tej pory. Co mółbym powiedzieć nie widząc większości tańców? Płytę z utworami mogę przecież posłuchać w domu. Cała sytuacja przykra jest tym bardziej, że „Teatr Roma” to przecież uznana marka, a wygląda tak, że od odbioru spektaklu ważniejsza jest pełna kasa. Nieważne warunki ogladania. Widać, czy nie widać, słychać, czy nie słychać – ważne aby jak najwięcej ludzi upchnąć po wszelkich mozliwych kątach. Wstyd.
„Upiór w operze” reklamowany jest jako największy hit w historii Teatru Roma. Czy słusznie? Nie wiem. Byłem, ale nie widziałem.
Na szczęście piosenka jest dobtra na wszystko. Szczególnie ta z Kabaretu Straszych Panów. Na nowej scenie tego samego teatru wieczorem grano spektakl pod takim właśnie tytułem.
Czasu mielismy akurat tyle, by po wrażeniach z „Upiora” zjeść lekką kolację i wkrótce znów siedzieliśmy na widowni. Tym razem blisko sceny, bo salka kameralna i nawet z przedostatniego rzędu, na który zdołaliśmy się załapać, wszystko było słychać i widać bardzo wyraźnie. Wydaje się, że przedstawienie zawierajace takie evergreeny trudno zepsuć. I rzeczywiście. Lekka fabułka była tylko pretekstem, spoiwem do wykonywania kolejnych utworów a, że aktorzy swietnie się przy tym bawili, frajdę miała także publiczność.
Wspaniała rzecz na miłe, lekkie lecz na wysokim poziomie spędzenie wieczoru. Wychodzilismy ukontentowani i zapomnieliśmy skandal z wyłudzeniem od nas pieniędzy za niezrealizowaną usługę (bo jak to inaczej nazwać?) p.t. „Upiór w operze”.
Wieczór był dość ciepły i suchy, co w maju bieżącego roku zdarzało się rzadko. Poszliśmy na spacer do Ogrodu Saskiego.
Stamtąd, przez plac Piłsudskiego koło Pomnika Nieznanego Żołnierza oraz krzyża upamietniającego pierwszą mszę Jana Pawła II w Warszawie, doszliśmy do Traktu Królewskiego.
Właściwie to moglibyśmy przechadzać się tamtędy do późnej nocy, ale w hotelu też czekały na nas atrakcje, więc zamówiliśmy taksowkę i wróciliśmy.
Gdynia, 03.06.2010; 17:45 LT