Ponieważ upał nie miał zelżeć, postanowiliśmy już rano uciec z miasta gdzieś nad wodę. Teoretycznie mogliśmy wybrać sie w to samo miejsce co wczoraj, czyli do Trzebieży, ale jak tu nie sprawdzić, czy gdzie indziej nie jest przypadkiem troche lepiej?
Wybór padł na Jezioro Miedwie. Nie było mnie tam wieki. Zostałem przyjemnie zaskoczony nadjeziorną promenadą, ale troche mniej czystością wody, która była aż mętna od glonów. Za to plaża, chociaż niewielka, to zadbana, bronowana. Wbieglismy do wody i… brrr, co za lodówa. Jaka różnica w porównaniu z wodą z Zalewu Szczecińskiego. Próbowaliśmy wmówić sobie, że wcale zimna nie jest i że tylko nam się tak wydaje, ale sugestia nie działała.
Poleżelismy na piasku, gdzie z każdą chwilą robiło się coraz bardziej gorąco, a woda nie zchęcała do odwiedzin. Dzieciaki poszły gdzieś się przejść, a ja zastanawiałem się, dlaczego rój muszek uparcie krążył nad moim plecakiem. Może trzebaby go wyprać?
– Rada Jedi ustaliła, że powinniśmy szukać cieplejszej wody gdzieś nad Zalewem. – wyrwał mnie z zamyslenia głos Tomka.
– Przychylam się do propozycji rady. Ruszamy natychmiast! Stepnica! Terra incognita! Moja stopa jeszcze tam nie stanęła!
Był to ostatni moment na opuszczenie piekła nad jeziorem. Piasek był już tak gorący, że prawie nie dało się iść boso. Po kilku minutach już mknęliśmy w strone Zalewu Szczecińskiego.
Pomysł był doskonały, bo po pierwsze Stepnica okazała się urokliwym, lekko zapomnianym zakątkiem, po drugie miała fajną plażę chociaż pozbawioną modnych „bajerów”, a po trzecie woda była o niebo cieplejsza niż w Miedwiu. Taplaliśmy się bez opamiętania. Gonitwy, łowienie małż, obserwacja pływającego zaskrońca, pływanie własne, oglądanie wodorostów…. A czas płynął. Wymoczeni do cna, wyszlismy by zjeść kanapkę i wkrótce odjechać, bo zrobiło się już dość późne popołudnie. Kiedy wracaliśmy, wskaźnik temperatury nad szosą koło Goleniowa pokazywał: temperatura powietrza +31°C, temperatura nawierzchni szosy: +48°C. Nic dziwnego, że nie dało się normalnie chodzić po plaży.
Wieczór Paulina, Tomek i Agnieszka (koleżanka Pauliny) spędzili w kinie. Ja w tym czasie siedziałem u rodziców. Kolejna wizyta pogotowia u mamy znów zmąciła nam kruchy spokój. Pozostaje mieć nadzieję, że bóle nie miały związku z właściwą chorobą. No cóż, „bilans musi wyjść na zero”, jak śpiewał Jan Kaczmarek z kabaretu „Elita”. Cieszyłem się z weekendu, to musiałem otrzymać jakąś kontrę.
A teraz, mimo nocnej pory, nadal dokucza nam ciepło i duchota na dworze. I… pieczenie pleców oraz rąk, co oznacza, ze chyba jednak przesadziliśmy z dawką słońca na początek.
Szczecin, 28.05.2005