Upał doskwierał kolejny dzień. Niby miało się ochłodzić, ale kiedy jednego dnia temperatura spdła do trzydziestu siedmu stopni, to następnego znów podskoczyła do czterdziestu. Powietrze stało w miejscu i zdawało się, że jeszcze chwila, a będzie parzyć z każdym oddechem.
Ponoć w te kilka dni robotnicy, zwłaszcza ci pracujący w zbiornikach padali jak muchy. Około setce trzeba było udzielać pomocy medycznej. Już wcześniej stoczniowy management wydał zarządzenie, żeby rozluźnić dyscyplinę pracy. Rozluźniono. Jedni spali…
Inni medytowali
Jeszcze inni zapewne jedno i drugie.
My po kilkudziesięciominutowej inspekcji zbiornika wychodzilismy zupełnie mokrzy i bardzo powoli wydostawaliśmy się ze objęć apatii
Wszyscy szukali przede wszystkim cienia. Ponieważ większość i tak nie wnosiła nic swoją obecnością, a ci, którzy próbowali, często ladowali w szpitalu, zarządzono w końcu nadzwyczajną przerwę w pracy w godzinach 1100-1600.
Aż w końcu dziś nadciągnęły chmury…
Najpierw powiało lekko, lecz już było wiadomo, że to tylko wstęp. Niebo ciemniało coraz bardziej, a barki na Jangcy szukały schronienia przy brzegu. Pokazały się grzywacze.
W końcu dmuchnęło z całej siły, a z nieba poleciały potoki wody. Spóźnialscy na barkach, jeszcze próbowali walczyć z plandekami. Już za późno. Wkrótce się poddali.
Między statkami zrobiła się kipiel.
Wokół błyskały pioruny, donośnym grzmotem wzbudzając respekt. Nikt nawet nie próbował nigdzie wychodzić. A potem wszystko stopniowo cichło, coraz drobniejsze krople spadały na ziemię i wreszcie deszcz całkiem ustał. Termometry pokazywały +27˚ C. Toż to prawdziwy chłód w porównaniu z tym, co mieliśmy. Aż się chciało wyjść na pokład. No i jeść bardziej się chciało. Dziś jakieś dziwne mięso było. Coś rodzaju gulaszu, ale kwałki mięsa trudne do zidentyfikowania. Potem okazało się, że to ponoć żaby były. Ja zawijałem w tortillę i jadłem, lecz inni nie bardzo.
Wczoraj na obiad oprócz jakiegoś innego mięska dostałem jeszcze zimny ryż, zimny makaron, ciepłe tortille i…. twarożek. Njawyraźniej steward zapamiętał sobie wyraźnie upodobania mojego kolegi i reprymendę jaką otrzymał. Muszę przyznać, że twarożek smakował całkiem przyzwoicue, chociaż był to troszkę dziwaczny zestaw.
Na kolację była jakaś mieszana kości jakby z żeberek (mięsa na nich prawie nie było) z gulaszem jakby z ozorków. Trudno wyłapać te wszystkie niuanse meksykańskiej kuchni.
– Cheese? – zapytał uprzejmie z wylewnym uśmiechem na ustach steward, gdy podszedł do naszego stolika.
– Co cheese? Co cheese? Nic, tylko w kółko cheese! – zrugał go po polsku kolega wciąż narzekający na bóle żołądka rzekomo wywołane twórczością naszego kucharza. No i nie dostaliśmy twarożku. Do żab już nawet go nie zaproponowano. No cóż, łatwo przyszło, łatwo poszło. Za to wieczorem, przed pójściem do fryzjera, zaszedłem do Mc Donald’sa, gdzie zaliczyłem dwa najprawdziwsze cheesburgery (znów ten cheese!). Może to junk food, ale za to smakuje tak samo od Islandii po Australię.
Jiangyin, 17.08.2010; 01:30 LT