Nasz hotel w kolonialnym stylu raczył nas rano m.in. piękną zastawą, doskonałą kawą i przede wszystkim tapioką. Tapiokę, czyli coś w rodzaju mąki albo wiórków otrzymywanych z bulw manioku polubiliśmy od razu. Najczęściej jadaliśmy z wykonane z niej placki. Na śniadanie najczęściej z dodatkiem wiórków kokosowych oraz skondensowanego mleka.
Z okna naszego pokoju rozpościerał się widok na miasto. Jedno ze wzgórz znaczyły charakterystyczne dwie wieże kościoła p.w. Świętego Franciszka. To miał być cel naszego spaceru w pierwszej połowie dnia.
Miasta w koloniach portugalskich budowano inaczej niż w hiszpańskich. O ile Hiszpanie działali według z góry założonego planu ulic, Portugalczycy na ogół zaczynali od postawienia gdzieś na wzgórzu kościoła, a potem wokół niego powstawała osada i naturalnie wkomponowane w krajobraz ulice.
Na jednym z takich wzgórz, obok mniej okazałego kościoła znajdował się nasz hotel. Oswoiliśmy się już nieco z tym miejscem, więc pomimo ostrzeżeń pani recepcjonistki wyjęliśmy telefony, by zrobić kilka zdjęć. Ot, chociażby stojącego po sąsiedzku budynku, który choć zaniedbany, urzekał balkonami, balustradą na dachu oraz posągiem. Rano na placu pojawiały się samochody i całość nie prezentowała się już tak podejrzanie jak opustoszały ten teren po zmroku.
Znajomą już uliczką w dół maszerowaliśmu ku niecce położonej między wzgórzami, skąd potem ruszaliśmy pod górę w kierunku Pelourinho.
Byliśmy już na tyle odważni by zerkać przez okna lub uchylone drzwi do środka. W jednym z takich niewielkich domków ujrzeliśmy… niewielką drukarnię z maszynami jakby żywcem przeniesionymi z pierwszej połowy ubiegłego wieku. Po sąsiedzku mieścił się malutki, obskurny bar, jakby specjalnie dla mieszkańców tej oraz sąsiednich uliczek. Wydawało nam się, że po kilku przejściach tej ulicy, miejscowi też już nas jakby rozpoznawali i nie wydawali się nastawieni nieprzyjaźnie.
Tym niemniej zachowywaliśmy czujność.
– Gdzie mieszkacie? Zapytała nas kilkadziesiąt minut później przewodniczka.
– W Casa das Portas Velhas? To mniej bezpieczny rejon. Uważajcie po zmroku. Nie wracajcie na piechotę, lecz taksówką.
Tak ponownie osłabło nasze zaufanie do lokalnej ludności.
Panią przewodniczkę postanowiliśmy wynająć właśnie w kościele p.w. Św. Franciszka. Przekonaliśmy się nie raz, że jeżeli płaci się za podróż i za wstęp, warto wysupłać jeszcze parę groszy na kogoś, kto profesjonalnie opowie o danym miejscu i przede wszystkim odpowie na wszystkie nurtujące nas pytania. Oczywiście można podobny efekt osiągnąć za pomocą książkowego przewodnika, lecz wymaga to większej dyscypliny i przede wszystkim więcej czasu. Trzeba na bieżąco odnajdywać fragmenty tekstu odpowiadające oglądanym miejscom. Pani zaś zaoferowała, że oprowadzi nas po świątyni za równowartość dwudziestu złotych.
Świątynie były dwie, a przewodniczka prowadziła nas i opowiadała tak dokładnie, że kiedy minęły dwie godziny, musieliśmy z lekkim wstydem poprosić o skrócenie opowieści, ponieważ czekała nas jeszcze tego dnia podróż promem na wyspę.
Z kronikarskiego obowiązku dodam, że wstęp do jednego kościoła kosztował równowartość pięciu złotych.
Na początek weszliśmy do klasztoru pod wezwaniem tego samego świętego. Jego bogato zdobiona fasada jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych budowli Salvadoru.
Ciekawy jest status tego kościoła. Jest to coś w rodzaju klasztoru i zarazem stowarzyszenia zamożnych mieszkańców. Nabożeństwa tutaj odbywają się wyłącznie dla członków owego klubu, przy czym loże na górnych piętrach kojarzyły mi się z lożami w tetrach albo na stadionach. Były bardzo obszerne, a nasze przypuszczenia potwierdziła pani przewodniczka. Ci najbogatsi, zajmujący najbardziej prestiżowe pomieszczenia, pojawiali się na mszach nie tyle z potrzeby modlitwy, co z samej konieczności „pokazania się” ponieważ tego wymagał ich społeczny status. To trochę tak jak z narciarzem, który przyjeżdża na stok w najmodniejszym kombinezonie, z najdroższymi deskami, pospaceruje chwilę tam i z powrotem, po czym mając pewność, że został zauważony wraca na dół nie wykonując ani jednego zjazdu.
Z tych górnych pięter oglądaliśmy bogato zdobiony ołtarz. Taka perspektywa wypacza trochę odbiór.
Okna z przeciwnej strony wychodziły na dachy pobliskich domów. Grube szyby zniekształcały nieznacznie krajobraz, ale nie na tyle, by nie zwrócić uwagi na bogactwo odcieni czerwieni dachówek.
Gdzieś tam, nieco dalej górował nad okolicą ogromny dom, nazwijmy to, spokojnej starości. Członkowie owego „prywatnego” kościoła mają tam zagwarantowane miejsce w razie potrzeby. Warto więc płacić składki.
Ci, których starość przeminie, znajdują spoczynek w podziemiach kościoła.
Miejsca złożenia urn są starannie skatalogowane. Można odnaleźć na ścianie odpowiednie informacje.
Dach kościoła jest drewniany i również bogato zdobiony.
Na dziedzińcu i we wnętrzach uwagę przykuwają azulejos, czyli coś, z czego zasłynęła Portugalia i jej kolonie. To niebieskie ceramiczne płytki, z namalowanymi na nich rozmaitymi obrazami.
Najciekawsze jest to, że owa nazwa nie pochodzi od słowa „azul”, czyli niebieski, co wydaje się oczywiste. Portugalia i Hiszpania przejęły jednak azulejos od okupujących Półwysep Pirenejski Maurów. Ci zaś mianem „al zuleycha” określali „gładki kamień”, czyli owe ceramiczne płytki rozpowszechnione w bizantyjskich mozaikach.
Większość azulejos w tutejszym kościele przeszła żmudną renowację i efekt jest rewelacyjny w porównaniu z płytkami pozostawionymi przez wieki samymi sobie.
Azulejos w kościele Św. Franciszka pochodzą głównie z Portugalii, wykonane przez artystów związanych ze słynną szkołą w holenderskim Delft. Większość kompozycji ukazuje więc europejskie krajobrazy.
Płytki są obecne niemal wszędzie. Zdobią również ściany wnętrz.
Wyszliśmy na zewnątrz i przeszliśmy do drzwi właściwego kościoła. Nie prywatnego, lecz dostępnego dla wszystkich wiernych. Przed wejściem porządku pilnował uzbrojony policjant. Takich policjantów w obrębie Pelourinho było bardzo wielu.
I znów dziedziniec, i znów szaleństwo azulejos.
To jednak, co ujrzeliśmy wewnątrz, przeszło wszelkie wyobrażenia. Kościół jakby na przekór patronowi zamiast cnotą prostoty i ubóstwa, epatował wnętrzami tak bogato zdobionymi, że bardziej już chyba się nie da. Ten styl to przecież rokoko w jego najbardziej rozwiniętym stadium.
Na mnie trochę upiorne wrażenie czyniły pulchne aniołki, bobasy o… dorosłych rysach.
Te bliżej ławek były pozbawione genitaliów by nie rozpraszać pogrążonych w modlitwie wiernych.
Były tam również i rzeźby dorosłych postaci, stylizowanych na Atlasów podtrzymujących ogromne kolumny.
To bez wątpienia najpiękniejszy kościół Salvadoru, wpisany zresztą na listę światowego dziedzictwa UNESCO, lecz z pewnością jedna z najważniejszych pod względem architektonicznym świątyń w całej Brazylii.
Było już dość zaawansowane popołudnie, kiedy opuściliśmy obydwa kościoły. Daliśmy suty napiwek naszej przewodniczce i ruszyliśmy dziarsko w drogę powrotną do hotelu. Robiło się późno, a czekała nas przecież jeszcze wyprawa na wyspę.
Po drodze spotkaliśmy przemarsz kolejnych grajków i tancerzy. Finał karnawału był przecież tuż tuż.
Kupiliśmy jeszcze tapiokę z krewetkami od ulicznego sprzedawcy i zagryzając maszerowaliśmy znanymi już nam i oswojonymi mimo wszystko ulicami.
Gdańsk, 29.02.2016; 23:50 LT