UCIEC PRZED ZIMĄ DO BRAZYLII (3) – ZBAWICIEL ZNACZYŁ PIEKŁO

Linie lotnicze Azul należą do grupy t.zw. tanich przewoźników, a jednak lot nimi w niczym nie przypomina tego, co znamy pod tym pojęciem choćby w Europe. Godzinny lot z Recife do Salvadoru odbywał się wygodnym embraerem, jakie znamy choćby z floty LOT-u obsługującej europejskie połączenia naszego przewoźnika. Różnica była tylko taka, że ów brazylijski tani przewoźnik swoje embraery wyposażył w monitory w zagłówkach a pasażer miał do wyboru sporą ofertę kanałów telewizyjnych do oglądania podczas podróży. W międzyczasie czasie stewardessy częstowały podróżnych rozmaitymi przekąskami oraz napojami. Oczywiście wszystko w cenie biletu.

Wylądowaliśmy w Salvadorze w dobrych nastrojach, z poczuciem, że serwis pokładowy znacznie przewyższał to, co znamy z Europy. W odróżnieniu od Recife, lotnisko w Salvadorze znajduje się dość daleko od centrum miasta. Teoretycznie powinniśmy dotrzeć do miasta w ciągu godziny, ale ten okres znacznie się wydłużył. Wypożyczyliśmy samochód, a jakość i oznakowanie brazylijskich dróg pozostawia wiele do życzenia. Na szczęście mieliśmy dostęp do GPS i trasę starannie zaplanowaną, ale liczne przebudowy dróg i niewystarczająco oznakowane objazdy wyprowadziły nas na manowce. Zbliżała się północ, kiedy w końcu dojechaliśmy w okolice centrum.

Wymyśliliśmy sobie, że dla celów zwiedzania najlepiej będzie zarezerwować nocleg w hotelu gdzieś w samym środku starego miasta. Teraz jednak, nadjeżdżając od strony oceanu, musieliśmy pokonać cały labirynt przeraźliwie wąskich i krętych uliczek. Mapa GPS nie informowała nas o różnicach poziomów ulic, ani o stanie tych ulic. Dopiero kiedy tam wjechaliśmy, ich ponury charakter z lekka nas przeraził.

Uliczki były tak wąskie, że mieścił się tam tylko jeden samochód. Zabudowane były gęsto domami, które w czasach postkolonialnej świetności wyglądały pięknie, lecz XX wiek przyniósł im zniszczenie. Stare miasto, owo zabytkowe centrum Salvadoru stało się w ubiegłym stuleciu favelą, czyli dzielnicą nędzy. Pod koniec XX wieku przesiedlone część mieszkańców i rozpoczęto odnawianie Pelourinho – najbardziej reprezentacyjnej części Salvadoru, wpisanej na listę światowego dziedzictwa Unecso. W tej części miasta uzbrojeni policjanci pilnują porządku, natomiast pozostały fragment starówki czeka jeszcze na swoją kolej. I właśnie w tej, zaniedbanej części, niczym rafa luksusu w oceanie odrapanych budynków mieścił się nasz hotel, o czym jeszcze nie wiedzieliśmy.

Powoli, by nie uszkodzić na brukowych „kocich łbach” samochodu przemierzaliśmy jednokierunkowe uliczki, na których tu i ówdzie stały grupki wyrostków zajętych swoim towarzystwem i najwyraźniej znudzonych, więc tym bardziej przyglądającym się nam z zainteresowaniem.

Pamiętam swoje wizyty statkiem w Santos. Wracając wieczorami do portu taksówką zawsze nie mogłem się nadziwić zwyczajowi przejeżdżania przez skrzyżowania na czerwonym świetle. Taksówkarze wyjaśniali, że to ze względów bezpieczeństwa. Przy niewielkim ruchu ryzyko kolizji było znikome, natomiast poważnym zagrożeniem był ewentualny napad, gdyby samochód zatrzymał się przed skrzyżowaniem na opustoszałej, pogrążonej w półmroku ulicy. Wszystkie te jazdy po Santos natychmiast stanęły mi przed oczami i byłem gotów docisnąć pedał gazu gdyby tylko któryś z tych chłopaków ruszył w naszym kierunku.

W pewnym momencie uliczka, która na mapie wyglądała prosto i niewinnie, opadała po stromym zboczu „na krechę”a w jej dolnej części widać było całe połacie wyrwanego bruku, który komuś widocznie na coś się przydał. Owo „wyrobisko” znajdowało się w czymś w rodzaju przełęczy, z której odchodziła w bok jakaś jeszcze węższa uliczka prawdopodobnie w kierunku portu, lecz nie mieliśmy pewności, a nasza trasa miała biec dalej prosto pod równie stromą górę.

– O Boże! – wyrwało się nam tylko. Gdzieś w połowie długości ulicy znów przed ciemnym, odrapanym budynkiem stało kilka osób.

Było zbyt wąsko by zawrócić. Liczyłem, że przejedziemy skrajem pozostałości bruku oraz chodnikiem i nie ugrzęźniemy na tej przełęczy ku zainteresowaniu miejscowych. Minęliśmy obserwujących nas ludzi i kilkadziesiąt metrów dalej wjechaliśmy na wertepy. Udało się! Nie ugrzęźliśmy i po chwili brukowaną jezdnią jechaliśmy pod górę. Uliczka na górze kończyła się ścianą domów i trzeba było skręcić ostro w prawo. Liczyłem na to, że nie będzie wyglądać gorzej. I nie wyglądała. Nią dojechaliśmy do szerszej ulicy, a tamtą w końcu do asfaltowej jezdni, pięknie oświetlonej, przy której na dodatek stał zaparkowany policyjny radiowóz. Co za ulga! Wróciliśmy do innego świata!

Radość trwała krótko, ponieważ po chwili znów zjechaliśmy w jakieś wąskie uliczki, lecz już nie tak okropne, jak te poprzednie. Jeszcze kilka skrzyżowań, kilka zakrętów i wyjechaliśmy na plac, przy którym mieścić miał się nasz hotel. Nietrudno było rozpoznać jedyny pięknie odnowiony budynek.

Zastukaliśmy do drzwi. Zazgrzyatły zamki i otworzył nam ochroniarz. Powiedział, że nikogo z obsługi już nie ma. Właściwie to nie powiedział, ponieważ nie mówił po angielsku, lecz podał kartkę, na której recepcjonista informował nas, że ochroniarz nas wpuści, a formalności dopełnimy rano. Pan ochroniarz z wyniosłą postawą, która przypominała mi lokaja Rodziny Addamsów (a może to tylko nastrój wieczoru tak mi się udzielił) zaprowadził nas do pokoju.

– A samochód? Parking? – dopytywałem gdy już zabraliśmy walizki.

– Carro? – zapytał pan ochroniarz.

Skinąłem głową.

– Pokazał palcem na swoje oczy, co miało chyba oznaczać, że będzie pilnować.

Otrzymał więc napiwek na zachętę, a my poszliśmy spać.

Rano pani recepcjonistka poinformowała nas, że tu jeszcze żadnemu samochodowi nic się nie stało.

Kiedy jednak zbieraliśmy się do wyjścia do miasta, zatrzymała nas gwałtownie.

– Tak chcecie iść? To niebezpieczne. Nie powinniście nic mieć w rękach. Absolutnie żadnych aparatów fotograficznych, plecaków, torebek. Zdjąć biżuterię!

Nie wiedziałem wtedy, że już ani razu nie użyję mojej lustrzanki podczas tej podróży. Wszystkie zdjęcia będą robione telefonem.

Zostawiliśmy wszystko, nawet portfele a do kieszeni jeansów trafiły tylko zwitki banknotów no i telefony.

– Słuchajcie, z daleka widać, że macie telefony w kieszeniach. Odznaczają się.  – powiedziała pani recepcjonistka, kiedy drugi raz ruszaliśmy do wyjścia.

– Gdzieś jednak musimy je trzymać. Wszystko zostawiliśmy w pokoju.

– Ok, ja tylko was ostrzegam. Wrócicie przed zmrokiem? Po zmroku najlepiej tylko taksówką. Ale nie taką z przyciemnianymi szybami, bo te mogą być niebezpieczne.

– Ok.

Wyszliśmy. Po takim instruktażu strach wyciągnąć telefon gdziekolwiek. Wydawało nam się, że wszyscy nas obserwują.

– A może oni specjalnie nas tak poinstruowali, żebyśmy wszystkie swoje rzeczy zostawili w pokoju i teraz je przetrząsają? – zastanawiał się Mój Anioł.

– Ciuchów nam nie zabiorą, a reszta jest w sejfie.

Tak rozmyślając dotarliśmy na plac gdzie zaczynała się strefa, nazwijmy to turystyczna, chroniona przez policję. Trwała tam zaawansowana budowa dekoracji na karnawał.

BRA 37

W tle znajdował się budynek… windy. Publicznej windy, która woziła mieszkańców i turystów pomiędzy położoną na wysokim na około siedemdziesiąt metrów klifie częścią miasta, a poziomem portu u wybrzeża oceanu, a raczej Zatoki Wszystkich Świętych, nazwanej tak, ponieważ to tutaj 1 listopada 1501 roku dopłynął ze swoją wyprawą i zszedł na ląd niejaki Amerigo Vespucci, od którego imienia wziął nazwę ten kontynent.

BRA 30

Winda działa w tym miejscu od 1873 roku! Oczywiście obecna wersja jest już współczesnym modelem. Koszt przejazdu to równowartość naszych 15 groszy. Zapłaciliśmy i po chwili byliśmy na dole, u podnóża charakterystycznego budynku z szybem.

BRA 38

Winda wyglądała porządnie i sam budynek także, czego nie można powiedzieć o innych. Jedną ze ścian placu u podnóża windy zamyka taki na przykład dom, którego elewacja składa się z ogromnej ilości błękitnych, ceramicznych płytek, lecz straszą uszkodzone okna oraz puste wnętrza.

BRA 35

Było gorąco, a na upał jak znalazł jest zielony kokos. Coco verde! Pani szybko wycina otwory w schłodzonym kokosie. Wkładamy w nie słomki i popijając idziemy dalej. Gdybyśmy chcieli, to po wypiciu możemy wrócić, a pani rozłupała by orzech do końca i moglibyśmy zjeść białą koprę.

BRA 50

Weszliśmy do hali, w której ulokowali się głównie sprzedawcy rozmaitych pamiątek. Było to głównie lokalne rękodzieło, więc na szczęście uniknęliśmy zalewu chińszczyzny. Naoglądaliśmy się rozmaitych rzeczy, w tym fotografii przedstawiających Salvador sprzed kilkudziesięciu lat. Świat, który nigdy już nie wróci.

BRA 51

Pozostaliśmy wewnątrz hali, na końcu której ulokowały się dwie restauracje. W jednej z nich zamówiliśmy coś na obiad.

BRA 34

Gotówka nam stopniała. Mieliśmy w kieszeni dziesięć reali w banknotach (równowartość dziesięciu złotych), trochę drobiazgu w monetach oraz sto dolarów na wymianę. Karty i portfel spoczywały w hotelowym sejfie.

Tymczasem jakaś pani zachęcała do zalecenia warkoczyków.

– Tylko dwadzieścia reali!

– Niestety, nie mamy pieniędzy – odpowiedziałęm z uśmiechem po hiszpańsku pokazując jedyne dziesięć reali i ruszyliśmy dalej.

– No problem! – zawołała pani – Może być dziesięć.

I w ten sposób Anioł zmienił nieco fryzurę. Jedna strona głowy pokryła się malutkimi warkoczykami.

– Przyglądałem się i byłem pod wrażeniem zwinności jej ruchów.

BRA 36

– Jak ona to robi? – pytał mnie Anioł – Dobierany?

– Nie wiem. Coś tam plecie.

Kiedy było po wszystkim pani otrzymała zapłatę.

– Wiesz, tak ładnie to robiła, że damy jej jakiś napiwek. Mam jeszcze trochę drobniaków w kieszeni.

Wygrzebałem wszystkie. Było tego ze swa reale czyli jakieś dwa złote, bowiem brazylijski real w stosunku do naszej złotówki przeliczał się po kursie niemal 1:1.

Mogliśmy wracać na górę.

Ruszyliśmy w kierunku windy i wtedy uświadomiłem sobie, że wszystkie drobniaki oddałem pani od warkoczyków. Nie mieliśmy piętnastu groszy na przejazd.

Rozglądaliśmy się za jakimś bankiem czy innym kantorem, ale bezskutecznie. Co z tego, że mamy w kieszeni 100 dolarów?

– Tu na dole nie ma „cambio”. Możecie pieniądze wymienić w banku na górze. Trzeba wjechać windą – powiedział nam uprzejmy pan w jednym ze sklepów.

Mogliśmy więc tylko popatrzeć na szyb windy i ruszyć na górę okrężną drogą, serpentynami uliczek. Skręciliśmy w prawo, w kierunku kościoła Nossa Senhora da Conceicao da Praia, obok którego zaczynała wieść w górę jedna z serpentyn.

BRA 52

Kościół był równie odrapany jak otaczające go budynki, ale ponieważ przechodziliśmy tamtędy, a drzwi były otwarte, zajrzeliśmy do środka. I co za niesamowite zaskoczenie! Wewnątrz kościół wyraźnie był odnowiony stosunkowo niedawno.

BRA 40

Co ciekawe, ta XVII-wieczna barokowa konstrukcja powstała w całości w… Portugalii. Stamtąd kamienne bloki, odpowiednio ponumerowane przywieziono do Brazylii i tutaj je poskładano.

BRA 41

Ogromne wrażenie robi sufit kościoła. Najsłynniejsze dzieło malarza Jose Joaquim da Rocha, jednego z mistrzów brazylijskiego baroku. Artysta ten specjalizował się w iluzji wywołanej doskonałym stosowaniem perspektywy. Sufitowe malowidła tego i innych kościołów dodają im głębi, wrażenia przestrzeni rozciągającej się jeszcze wysoko w górze.

BRA 39

W centralnej części można zauważyć Matkę Boską w aureoli z gwiazd, a pod nią oddające jej hołd cztery kobiety, symbolizujące kontynenty: Amerykę, Europę, Azję i Afrykę.

Jakie szczęście, że zabrakło nam owych piętnastu groszy, dzięki czemu nasza trasa wiodła właśnie tędy!

BRA 43

A przecież jeszcze był i widok na port, morze oraz dalszą część miasta.

BRA 42

Jedyną niedogodnością był fakt, że w międzyczasie zamknięto bank, i wciąż pozostawaliśmy ze studolarówką w kieszeni, ale bez lokalnych pieniędzy. Ochroniarz banku doradził nam jednak iść prosto w kierunku Pelourinho, gdzie na rogu jednej uliczki miał znajdować się inny bank.

Idąc w tamtym kierunku minęliśmy tym razem górą budynek windy.

BRA 44

Narożny bank też już kończył działalność, lecz tamtejszy pan ochroniarz, zasugerował, by przejść jeszcze jakieś sto metrów i w jednym ze sklepów znajdziemy kantor.

Informacje rozchodzą się szybko. Przeszlliśmy ledwie połowę dystansu, kiedy zaczęły nas dobiegać przekazywane sobie przez miejscowych informacje o wymianie pieniędzy. Po chwili ktoś z placu podbiegł do nas zaprowadził do wskazanego wcześniej sklepu, gdzie rzeczywiście znajdował się kantor.

Znów mieliśmy kasę. Obok kantoru swoje stoisko miała pani tworząca charakterystyczne nakrycia głowy w stylu baiana, czyli tutejszym (Salvador de Bahia) z korzeniami afrykańskimi, bo czarnoskóre kobiety przywiozły ze sobą tę tradycję z Afryki. Anioł postanowił spróbować i tego.

BRA 45

Mając pieniądze, mogliśmy znów ugasić pragnienie kokosem. Tym bardziej, że sprzedający je na placu pan właśnie donosił świeże sztuki.

BRA 53

BRA 49

Byliśmy oto w samym centrum Pelourinho, owej odnowionej, starej dzielnicy Salvadoru. Gdzieś tu mieścił się przed wiekami targ niewolników. Salvador, pierwsza stolica Brazylii, był głównym portem, do którego dostarczano ich z Afryki. Pelourinho znaczy pręgierz. Tu, na tym placu, wymierzano kary krnąbrnym niewolnikom. Jest jakaś ironia losu w fakcie, że pojmanych w Afryce czarnoskórych jeńców przywożono do portu, który nosił nazwę Salvador, czyli Zbawiciel. Dla wszystkich tych nieszczęśników był zaś tak naprawdę bramą do piekła tyranii białego człowieka.

Salvador był największym ośrodkiem handlu niewolnikami w Brazylii, gdzie przywieziono około cztery miliony czarnoskórych spośród około dwunastu milionów, jakie przewieziono z Afryki do Ameryki. Jeśli mówimy więc o masowych przesiedleniach ludności, warto pamiętać i o tych.

Co warte zaznaczenia, wykreowany szczególnie przez serial „Korzenie” obraz białych ludzi „polujących” na murzynów w Afryce nie jest zbytnio zgodny z prawdą. Biali ludzie zakładali ośrodki handlu na wybrzeżu Afryki i skupowali za niewielkie pieniądze niewolników łapanych przez innych mieszkańców Czarnego Lądu. Był to handel i źródło zarobku dla lokalnych mieszkańców. By zdobyć niewolników, wyprawiano się, by atakować inne plemiona, ale byli także lokalni królowie, którzy dla zysku sprzedawali własnych obywateli. Niektóre kraje były zmuszone zaprzestać tego procederu, bo n.p. w Angoli groziło wyludnienie i brak siły roboczej na lokalne potrzeby.

Niewolnicy przewożeni byli statkami stłoczeni w ładowniach na specjalnych półkach, które w skrajnych warunkach miały zaledwie czterdzieści pięć centymetrów wysokości. Każdy z tych ludzi znaczony był markerem z rozżarzonego żelaza. W Salvadorze kupowani wprost ze statków, odsyłani byli na plantacje trzciny, do kopalń i do innych prac. Tak rodziły się fortuny Nowego Świata.

W niektórych krajach, jak n.p. w USA z czasem zaprzestano importu niewolników, bo prowadzono, jak określano to, odpowiednią „politykę hodowlaną”. Zachęcano niewolników do „zakładania rodzin”, a kobieta, która urodziła piętnaścioro dzieci miała szansę odzyskać wolność. Tyle tylko, że jej dzieci były dalej przedmiotem handlu.

Smutną historię Pelourinho oraz los niewolników upamiętnia monument na szczycie klifu, przedstawiający złamany krzyż.

BRA 32

Słońce powoli zbliżało się do powierzchni oceanu. W świetle dnia chodziliśmy jeszcze uliczkami Pelourinho, które dziś są miejscem, gdzie spotykają się, tworzą i zarabiają rozmaici artyści. Pełno tam knajpek, sklepów z rękodziełem, a nad wszystkim czuwają uzbrojeni po zęby policjanci.

BRA 46

BRA 47

BRA 48

Nie zdążyliśmy obejrzeć kościoła p.w. Świętego Franciszka, więc zostawiliśmy to na dzień następny a tymczasem zarządziliśmy odwrót, żeby przed zapadnięciem ciemności powrócić do hotelu. Na ulicach z każdą godziną przybywało karnawałowych dekoracji. Salvador sposobił się nadchodzącego szaleństwa sześciu dni nieustannej zabawy. To tutaj ma miejsce największy na świecie uliczny karnawał. Był dopiero poniedziałek. Początek zapowiadano na czwartek, lecz karnawałowy nastrój wyczuwało się wszędzie.

BRA 33

BRA 31

Sopot, 20.02.2016; 19:15 LT

Komentarze