Jet lag trochę daje się we znaki. W Recife jest dopiero szósta rano, ale w kraju już dziesiąta, więc przewracam się z boku na bok, aż w końcu decyduję, by wstać. Morze uspokoiło się. Palmy osmagane wieczornym deszczem i wiatrem stoją teraz nieruchomo, a ich intensywna zieleń pięknie komponuje się z żółtym tłem piasku na plaży. Na gładkim o porannej ciszy oceanie tylko jeden czarny punkcik. Prawdopodobnie jakiś rybak wyruszył swoją łodzią na połów. Kontempluję ten widok i rozkoszuję się dawno nie doznawanym uczuciem odpoczynku. Odespaliśmy wreszcie ostatnie dni i napięcie wielu styczniowych wydarzeń odpuściło. Słońce wyłania się znad widnokręgu i przebija tu i ówdzie przez gęste, tropikalne chmury. Cisza i spokój. Pomimo braku błękitu nieba, to może być piękny dzień.
A jeszcze trzy dni temu… Ostatni dzień przed wyjazdem zawsze bywa trudny, lecz tamten był w szczególności. O 06:20 mieliśmy samolot, a dopiero o 00:30 opuszczaliśmy biuro. Wreszcie można zająć się prywatnymi sprawami.
– Najpierw jedźmy do paczkomatu.
W domu jesteśmy o pierwszej. Pakowanie mamy opanowane, ale zawsze zdarzają się niespodzianki. Zwłaszcza gdy robi się to w środku nocy. Ciuchy to nie problem. Trudno się pomylić, ale najwięcej czasu zawsze traci się przy rozmaitych gadżetach przydatnych w podróży. Dla mnie jedną z takich rzeczy, która nie raz bardzo ułatwiła mi życie, a pozostaje niedoceniana przez wielu jest zwykły… przedłużacz. Oczywiście zakończony kostką z przynajmniej trzema gniazdkami. Ileż razy trafialiśmy do hotelu, gdzie w pokoju było tylko jedno gniazdko. I wtedy zaczyna się problem, które z urządzeń podładować najpierw: telefon (czyj?), komputer, aparat fortograficzny, a może power pack? Bywa też tak, że to jedyne gniazdko znajduje się w wyjątkowo niewygodnym miejscu, i wtedy dzięki przedłużaczowi można pracować, tam gdzie się chce. W krajach, gdzie w użyciu są inne gniazdka niż nasze dzięki takiemu przedłużaczowi można zadowolić się jedną przejściówką. W poprzednią podróż właśnie przedłużacza nie wziąłem i jego brak przypominał mi się niemal na każdym noclegu. Tym razem wylądował w walizce jako jeden z pierwszych.
Po spakowaniu rzeczy jeszcze chwila na poranną, a raczej śródnocną toaletę i o 04:30 wyjeżdżamy na lotnisko.
Najpierw lecimy do Mediolanu, bo z Mediolanu upolowaliśmy okazję na Brazylię. Postanowiliśmy dotrzeć tam nieco wcześniej z dwóch powodów. Po pierwsze, aby nie kusić licha. Kiedy wracaliśmy z Kalifornii wystarczyło trzygodzinne opóźnienie wylotu z powodu szalejącej burzy nad Dallas, byśmy nie zdążyli na samolot z Londynu do Frankfurtu i utknęliśmy w stolicy Anglii. Opóźnienie w dotarciu do Mediolanu oznaczałoby dla nas zakończenie transatlantyckiej podróży już na starcie. Woleliśmy nie ryzykować. A poza tym w Mediolanie czekała „Ostatnia wieczerza” Leonardo da Vinci, której nie udało się obejrzeć, kiedy odwiedzałem to miasto z Pauliną.
Byliśmy więc w Mediolanie już dzień wcześniej po południu, bo tylko na 18:30 dostępne były wejściówki, więc nazajutrz nie udałoby się już obejrzeć dzieła mistrza.
Z lotniska pojechaliśmy prosto do hotelu zostawić bagaże, odświeżyć się lekko, i za chwilę szliśmy już do kościoła Santa Maria delle Grazie. Musieliśmy być odrobinę wcześniej, by wymienić kupiony on-line voucher na prawdziwy bilet.
Z „Ostatnią wieczerzą” jest tak, że chętnych do jej obejrzenia jest bez porównania więcej niż możliwości. Wejścia są limitowane i ograniczone w czasie. Dlatego kupno biletu kiedy już się jest na miejscu, albo nawet na kilka dni przed wyjazdem jest praktycznie niemożliwe. W internecie bilety po 25 euro rozchodzą się jak ciepłe bułki. Pamiętam, że kilka lat temu z Pauliną próbowaliśmy wykupić nawet dużo droższą całą wycieczkę po mieście, której jednym z punktów było obejrzenie słynnego obrazu, lecz także się nie udało. Tym większe było moje zdziwienie, gdy na wręczonym nam bilecie widniała cena 8 euro.
– Jak to osiem euro? Przecież płaciliśmy dwadzieścia pięć!
– Tak, ale kupowaliście u pośredników. Agenci biletowi doliczają swoją marżę. Jeżeli nie chcecie przepłacać, kupujcie bezpośrednio u nas – tu pani kasjerka dała nam ulotkę, w której były ich dane adresowe.
Czyli kontakt bezpośrednio z muzeum zapewnia możliwość kupna po normalnej cenie. Inna sprawa, że kiedy dla sprawdzenia chciałem wejść przy okazji pisania tego artykułu na wskazaną w muzealnej ulotce stronę, ta się nie otwierała. Zawsze jednak można jeszcze zadzwonić.
Swoją drogą to niesamowite, że rozmaite agencje wykupują hurtowo praktycznie wszystkie bilety, by potem sprzedawać je za co najmniej trzykrotną cenę. W ten sposób pieniądze zamiast na utrzymanie muzeum i renowacje dzieł sztuki zasilają głównie konta agentów.
W przedsionku oczekiwaliśmy na swoje piętnastominutowe spotkanie z dziełem genialnego artysty.
I w końcu jest. Wchodzimy do środka.
Stoimy przed jednym z najbardziej znanych obrazów w historii sztuki. Liczy już grubo ponad 500 lat, a jego dzieje to przede wszystkim wielka walka o przetrwanie.
Leonardo da Vinci tworzył „Ostatnią wieczerzę” przez ponad trzy lata. Oczywiście nie non-stop. Jak to często z artystami bywa, potrzebował weny. Bywało, że przez wiele dni nie działo się nic, by potem przez całe dnie nie opuszczał rusztowań.
Malowane na ścianach freski tworzy się na mokrym tynku. Ta technika wymaga szybkiego i zdecydowanego tworzenia, ponieważ nie akceptuje poprawek. Tymczasem mistrz wciąż zmieniał kompozycję. Malował więc na podłożu suchym. Ukończył obraz w roku 1498, a już w 1517 farba zaczęła się łuszczyć. W niecałe 60 lat od ukończenia, w 1556 roku inny artysta, Giorgio Vasari pisał, że obraz „jest już zniszczony”.
Sto lat później, w 1652 roku przebito w tej ścianie drzwi. Obraz znajdował się bowiem na ścianie jadalni i uznano, że ważna jest lepsza komunikacja z kuchnią. Drzwi wybito centralnie, więc na zawsze utracono fragment malowidła z dolną częścią stołu i nogami Chrystusa. Dziś wydaje się nam niepojęte, że z tak błahego powodu można było podnieść rękę na dzieło wielkiego artysty. Żeby chociaż częściowo usprawiedliwić tamte decyzje, stwierdzić należy, że w owym czasie obraz był już bardzo słabo widoczny. Pamiętajmy, że już w sześćdziesiąt lat po ukończeniu uznany został za zniszczony, a drzwi wykuto kolejne sto lat później. Zamurowano je później, lecz oczywiście wyrwa pozostała.
W XVIII wieku, trzysta lat po ukończeniu obrazu zastanawiano się jak uratować dzieło dla potomności. Uznano, że jednym z dobrych rozwiązań będzie kurtyna, która odseparuje go od reszty pomieszczenia, światła i zanieczyszczeń. Odsłaniana miała być jedynie od czasu do czasu. Okazało się, że był to projekt całkowicie chybiony. Zablokował on wentylację powierzchni ściany, a zatrzymywana przez kurtynę wilgoć powodowała skraplanie się wody na obrazie. Proces łuszczenia się przyspieszył, a na dodatek każdorazowe odsłanianie i zasłanianie powodowało odrywanie tych złuszczonych kawałków.
W 1770 roku podjęto się pierwszej renowacji dzieła. Zatrudnieni przy trym artyści najpierw próbowali utwardzić i zachować istniejącą powierzchnię. W kolejnych próbach kładziono nowe warstwy farby, by przywrócić wygląd najbardziej zbliżony do oryginału.
Wkrótce wybuchła rewolucja francuska, a walki nie ominęły Mediolanu. Rewolucjoniści, urządzili w pomieszczeniu z „Ostatnią wieczerzą” magazyn amunicji, a swoją wrogość do kościoła demonstrowali rzucając w obraz kamieniami oraz… wydrapując apostołom oczy. Następnie urządzono tam więzienie. Nie ma danych co wyczyniali z obrazem przetrzymywani tam ludzie, lecz nie ulega wątpliwości, że dziełu to nie pomogło.
W 1821 roku postanowiono więc przenieść obraz w bezpieczniejsze miejsce. Wówczas znano już techniki przenoszenia fresków z jednej lokalizacji w inną. Do tej pracy wezwano jednego z najlepszych w owym czasie specjalistów od tej pracy, Stefano Barezzi. Człowiek ten poważnie uszkodził centralny fragment obrazu zanim zorientował się, że to nie jest fresk, lecz malowidło na suchym tynku i metody przenoszenia fresków nie mają tu zastosowania. Próbował potem przykleić odłupane fragmenty „Wieczerzy”.
Kolejne mniej lub bardziej udane próby ratowania podejmowano w następnych latach, aż nastał wiek XX z całym barbarzyństwem wojen światowych. Alianckie bombardowanie 15 sierpnia 1943 roku zniszczyło kościół Santa Maria delle Grazie i za cud należy uznać, że ściana z obrazem przetrwały. Poniższe zdjęcie pokazuje zniszczenia. Widać na nim obraz „Ukrzyżowanie”, który znajduje się na przeciwległej do „Ostatniej wieczerzy” ścianie.
Przez kolejne lata aż do odbudowy obraz wystawiony był na działanie warunków zewnętrznych.
Na szczęście wiek XX to nie tylko straszliwe wojny, lecz także ogromny rozwój nauki. Pozwolił on na podejmowanie coraz bardziej skomplikowanych operacji renowacji dzieła oraz lepszego zabezpieczenia go przed działaniem szkodliwych czynników. Od 1978 do 1999 roku trwała żmudna operacja odnawiania obrazu. Ten 21-letni okres również został poddany krytyce przez niektóre autorytety, które uznały, że nie odwzorowano wiernie wszystkich kolorów oraz niektórych detali.
Po tej renowacji wprowadzono również restrykcyjne zasady w możliwościach oglądania dzieła. Stąd wpuszczanie do wnętrza niewielkich grup ludzi i tylko na piętnaście minut, co jak wspomniałem na początku skwapliwie wykorzystują rozmaite agencje, zarabiając na spekulacji.
Czy już na zawsze zostanie nam niezgodny z oryginałem wygląd obrazu? Niezupełnie. Na szczęście znaleźli się malarze, którzy skopiowali dzieło jeszcze w okresie jego świetności. Zrobili to używając innych, trwalszych technik malarskich. Dokładna kopia autorstwa Gianpetrino znajduje się w zbiorach Royal Academy of Arts w Londynie. Inna bardzo dobra kopia Cesare da Sesto, znajduje się w kościele St. Ambrogio in Ponte Capriasca.
Rozpisałem się o historii, ponieważ ta wydawała mi się fascynująca, a przy tym mało znana w stosunku do treści samego obrazu. Napiszę więc w skrócie, że przedstawia on moment, w którym Chrystus ogłasza, że tego wieczoru jeden z jego uczniów go zdradzi. Na twarzach apostołów widać napięcie w związku z szokującą informacją. Dwunastka jest umieszczona w grupach po trzy osoby każda. Jest to ponoć odniesienie do boskiego wymiaru liczby trzy, oznaczającej Trójcę Świętą. Wszelkie takie tłumaczenia dotyczące liczb nie zawsze mnie przekonują.
Oczywiście zasadnicze pytanie brzmi gdzie na obrazie jest Judasz, z którym nawet Leonardo miał najwięcej problemów i jego postać opóźniała powstanie dzieła. Judasz znajduje się w grupie trzech po lewej stronie od Jezusa patrząc w kierunku obrazu. Jest ubrany w niebiesko-zieloną szatę, oparty łokciem o stół. Umieszczony jakby w cieniu, sięga po kawałek chleba, który przed chwilą położył tam Zbawiciel.
Dodam jeszcze, że jakkolwiek każdy stara się oglądać obraz z bliska, by zobaczyć najwięcej szczegółów, to jednak największy efekt przynosi patrzenie nań z drugiego końca sali. Wtedy bowiem zauważa się doskonałą głębie obrazu, efekt perspektywy zastosowanej tu po mistrzowsku.
Wyszliśmy pełni wrażeń. Bezsenna poprzednia noc zaczynała nam dokuczać, lecz poszliśmy jeszcze na krótki spacer w okolice katedry.
Było już za późno na zwiedzanie, a i zmęczenie temu nie sprzyjało. Od katedry przeszliśmy galerią Vittorio Emmanuelle. Robią wrażenie szklane sklepienia i centralna kopuła nad nią.
Kto wie, czy nie większe budzi jednak posadzka.
W wieczornej ciszy doszliśmy do słynnej La Scali, a potem tramwajem wróciliśmy do hotelu.
Liczyliśmy na dokładniejsze obejrzenie któregoś z tych obiektów nazajutrz, lecz musieliśmy się skupić na poszukiwaniach walizki. To już jednak zupełnie inna historia.
Recife, 31.01.2016; 08:30 LT