TRZY MOLA 2013

Długo było cicho w tym roku i już zaczynałem się obawiać, że nic się nie odbędzie, kiedy na poczatku maja wreszcie pojawił się komunikat:  tegoroczny morski wyścig kajakowy odbędzie się 2 czerwca na trasie Gdynia – Molo w Orłowie – Gdynia. „Trzy Mola” było więc w tym roku nazwą nieco na wyrost, ponieważ z mola w Sopocie można było co najwyżej zmagania kajakarzy obserwować, a i to raczej przez lornetkę, natomiast molo w Brzeźnie stanowiło niewielką plamkę gdzieś tuż pod widnokręgiem. Z tego też zapewne powodu zmieniono nazwę imprezy z maratonu na wyścig.

Nie była to jedyna zmiana dla mnie. Po dwóch latach zmagań w jedynkach tym razem miałem wystartowac w kategorii K2-MIX razem z Moim Aniołem. Aniołowi, ku mojej radości, przestała odpowiadać rola sekundanta i postanowiła także spróbować swoich sił.

Zapisaliśmy się i pozostało jedynie obserwować prognozy pogody, a te najlepsze nie były. Na tydzień przed wyścigiem temperatury spadły poniżej piętnastu stopni Celsjusza, a niebo pokryły chmury. Na dodatek zerwał się wiatr. Przypomniał się ubiegły rok, kiedy to impreza odbywała się na niemal pustej plaży, a zimne szkwały z ulewami bardziej przypominały listopad niż czerwiec. Na szczęście pomimo złych prognoz dla całego kraju, w sobotę podano, że opadów nie przewiduje się jedynie w okolicy Trójmiasta. No, to się nazywa mieć szczęście!

Ba! Nie tylko opadów nie było, ale świeciło piękne słońce, temperatura iście plażowa, nic więc dziwnego, że na gdyńskim bulwarze pojawiły się tłumy. Tym bardziej, że zorganizowano tam także miejskie obchody dnia dziecka.

Nawet więc nie wyciągaliśmy z samochodu przezornie zabranych kurtek. T-shirty wystarczały w zupełności. Poszliśmy odszukac swój kajak i upakować w nim swoje rzeczy.

Kajak już tradycyjnie wypożycząłem w „Żabim Kruku”, czyli u organizatora wyścigu. Nie ma to jak wypożyczanie przez telefon. Wytłumaczyłem, że chcę szeroki, stabilny kajak, zakładając, że o podium i tak nie powalczymy, a na morskim, bardzo wąskim, każdy fałszywy ruch będzie grozić wywrotką. Mówisz i masz”. „Żabi Kruk” spełnił moją prośbę dokładnie. Wśród smukłych jednostek oczekujących na piaszczystym brzegu na start, nasz seledynowo-żółty poskramiacz mórz, który tymczasem przeciągnęliśmy nad samą wodę wyróżniał się charakterystyczną linią prostokątnej balii.

Mogłem mieć pretensję jedynie do siebie. No ale przynajmniej byliśmy bezpieczni. Podejrzewam, że nawet gdyby Anioł próbował zatańczyć kankana gdzież na wodach zatoki, nasz kajak nawet by nie drgnął.

Start zaplanowany był na trzynastą, więc po weryfikacji zawodników oraz sprzętu i po odprawie z sędziami, zaczęło się  odliczanie czasu do startu. Jeszcze kwadrans, właściwie wszystko już gotowe, więc pozostało bierne oczekiwanie.

W końcu, na dziesięć minut przed startem, zaczęło się ustawianie kajaków na linii brzegowej.

Ostatnie trzy minuty spędziliśmy już w pełnej gotowości w oczekiwaniu na gwizdek sędziego.

I poszły! Najpierw wiosło w wiosło obijając się jeden o drugi, ale po minucie albo dwóch zrobiło się luźniej. Zwłaszcza dla nas. My bowiem, wyznając szlachetną zasadę barona Pierre de Coubertina, że „nieważne zwycięstwo, ważny udział”, po paru chwilach oglądaliśmy już plecy niemal wszystkich uczestników. Czyli wszystko w normie, bo co roku jedynym znakiem zapytania przed wyścigiem była kwestia czy uda się nie przypłynąć na ostatnim miejscu.

Pozostało więc przyglądać się oddalającym się sylwetkom walczących o trofea zawodników i kontynuowac nasze zmagania z najbliższymi rywalami. No i przede wszystkim cieszyć oczy widokami klifów ciągnących się od Redłowa aż po samo orłowskie molo.

Jaka była różnica między nami a pretendentami do zwycięstwa niech świadczy fakt, że kiedy zbliżaliśmy się do Cypla Orłowskiego z przeciwnego kierunku minęli nas ci, którzy zaliczyli już nawrotkę przy molo,  w połowie trasy. Na metę dopłynęliśmy niemal dokładnie pół godziny po zwycięzcy.

Po nawrotce płynęło się zdecydowanie przyjemniej. Nie wiem, czy to wynik lokalnych prądów czy wiatru (jaki tam wiatr, flauta niemal zupełna), bo kajak ruszył jakby nieco szybciej, chociaż i tak cały czas, jak przedtem uciekał nam w lewą stronę. Może też i my złapalismy drugi oddech, bardziej skupiając się na wiosłowaniu niż gadaniu, chociaż i na zdjęcie przy klifie czas trzeba było znaleźć, i na fotkę z Sea Towers w tle, kiedy przerwaliśmy wiosłowanie na chwilę, aby napić się wody.

Zdecydowanie jednak przyjemniej się płynie, kiedy człowiek widzi zbliżającą się linię mety, a nie oddala się od niej. Wkrótce dopłynęliśmy do bulwaru, niczym ostatnia prosta na stadionie zachęcał do jeszcze jednego wysiłku, jeszcze jednej próby, by osiągnąć jak najlepszy wynik. Nasi najbliżsi rywale najwyraźniej odczuli to samo i niczym psy gończe, który zwietrzyły zwierzynę ruszyli do przodu. Mogliśmy obserwować jak docierają na metę, ale kilka minut później udało się to i nam. Jedną godzinę i dwadześcia dwie minuty zajęło nam pokonie trasy wyścigu. I co najważniejsze, znów udało się nie zająć ostatniego miejsca. Bo chociaż niemal wszystkie kajaki i ich ząłogi byłu już na plaży, to na wodzie wciąż jeszcze zmagał się z dystansem i własną słabością jakiś zawodnik.

Na trydzieści trzy załogi, które wystartowały dopłynęliśmy na trzydziestym pierwszym miejscu (oprócz tego jednego za nami, jeszcze jeden z nieznanych nam powodów nie został sklasyfikowany). W naszej kategorii K2-MIX, całkiem licznie obsadzonej, bo aż przez 9 załóg znaleźliśmy się jednak na ostatnim miescu. Ale nic to, odbijemy to sobie w przyszłym roku!

Tymczasem, jak wszyscy inni uczetsnicy zawodów, którzy ukończyli wyścig, otrzymaliśmy medale. Możemy więc z dumą podkreślić, że zostaliśmy medalistami.

Potem poszliśmy się posilić zupką. Pamiętam jak zziębnięty i przemoczony siadałem do ciepłej grochówki rok temu. Dziś w plażowych warunkach wydawałoby się, że to juz nie to samo, a jednak ów smak powrócił.  Nie ma to jak goraca grochówka po takim wyścigu.

O szesnastej odbyła się ceremonia nagrodzenia zwycięzców. Jak nie przymierzając Borussia Dortmund przyglądajaca się z bólem unoszeniu pucharu przez zawodników Bayernu, tak my teraz musielismy przełknąć gorzką sportową pigułkę, że oto inne pary dzierżyły teraz w dłoniach zdobyte w zmaganiach z nami puchary.

Wróciliśmy jednak do domu z podniesionymi głowami. Wszak wzięliśmy udział, dopłynęliśmy, a na pamiątkę oprócz zdjęć pozostaną nam medale.

Gdańsk, 02.06.2013; 23:50 LT

Komentarze