TRZY FILMY

Jesienny sezon filmowy nabrał tempa. Na ekrany niemal każdego tygodnia wchodzą interesujące filmy. Nie nadążam pisać, więc dziś załatwię hurtowo trzy z nich:

W kinie w Lublinie… Mając w uszach dawny przebój Brathanków nie mogliśmy nie pójść do kina będąc w Lublinie, szczególnie, że na ekrany wchodziła właśnie „Grawitacja”. Dla mnie jest to przede wszystkim historia o tym, jakim potężnym wyzwaniem wciąz jest wizyta choćby w przedsionku kosmosu. Nasza obecność tam to jak stąpanie po kruchym lodzie. Tyle tylko, że nieszczęśnika stąpającego po kruchym lodzie zawsze może ktoś uratować, a w kosmosie jest się przeraźliwie samotnym.

Jednak nie fabuła jest najważniejsza w tym filmie. Kosmos przedstawiono nim niezwykle realistycznie, a kiedy nałoży się okulary i ogląda wszytko w 3D, wrażenia są niezwykłe. Ten film powinien być nagrodzony przede wszystkim za przepiękne zdjęcia. Do tego dopracowany jest każdy detal. To nie jakiś tania produkcja SF, w której kosmonauci latają jak im się podoba i wyprawiają przeróżne cuda z przymrużeniem oka na realia. Tutaj każdy ruch, każdy detal  ma swoje implikacje związane z grawitacją, a raczej jej brakiem. Efekty specjalne są dopracowane do takiej perfekcji, że kilkakrotnie odruchowo robiłem unik przed mknącymi odłamkami.

Gorąco polecam ten film. Wciąga od pierwszego kadru. Jeśli nie będzie nominowany do Oscara za zdjęcia, to chyba nie znam się na filmie zupełnie.

W połowie tygodnia wybraliśmy się na jeden z ciekawszych polskich filmów tego sezonu: „Chce się żyć”.

 

Jest to historia człowieka z t.zw. porażeniem mózgowym, które upośledziło jego funkcje ruchowe, w tym mowę. Tylko przez rodziców oraz kilka spotkanych w swoim życiu osób nie był uważany za „roślinę”, chociaż w powykręcanym, niemym ciele krył się normalny człowiek. Poznajemy świat widziany jego oczami. Świat, w którym egzystował, lecz był oddzielony barierą braku jakiegokolwiek kontaktu. Dopiero w wieku dwudziestu sześciu lat próba nawiązania kontaktu poprzez mruganie oczami udaje się. Ma wiedzę, i za pośrednictwem telewizji zna cały świat, lecz dopiero po dwudziestu sześciu latach może powiedzieć o tym matce, dać jej dowód, że psychicznie upośledzony nie jest.

To kolejny film, który polecam, chociaż lekko się go nie ogląda.

I na koniec długo przez nas oczekiwana „Ambassada” Juliusza Machulskiego. Juliusz Machulski, twórca „Vabanków”, „Killerów”, „Seksmisji” czy „Deja vu” to ten typ reżysera, na którego filmy chodzę w ciemno. Swoimi wcześniejszymi produkcjami zdobył bowiem u mnie znaczny kredyt zaufania.

Zawód był bolesny.

– To najlepszy moment tego filmu – szepnąłem do Mojego Anioła, kiedy Czesław Niemen spiewał „Sen o Warszawie” jako podkład do napisów końcowych.

Przykrość była tym większa, że reklamowa zajawka nastrajała optymistycznie, ale z reklamami tak już jest, że wybierają to co najlepsze. Problem w tym, że po tym co wybrano do reklamowego klipu, niewiele już zostało.

To jakieś żałosne popłuczyny po „Allo, allo” okraszone dawką t.zw. historii alternatywnej. Problem w tym, że o ile  na „Allo, allo” można było się szczerze pośmiać przyjmując konwencję gatunku, to „Ambassada” wzbudziła niemrawe chichoty niektórych tylko widzów w kilku zaledwie scenach. Nie tak miało to zapewne wyglądać i czułem się zażenowany, że oglądam taką chałę. Moim zdaniem jest to jeden z najgorszych filmów Juliusza Machulskiego, który ostatnio chyba nie jest w najlepszej formie, uparcie trzymając się przenosin w czasie (patrz „Ile waży Koń Trojański”), które mogą być tematem samograjem, lecz akurat w jego ujęciu mało śmieszą.

W zasadzie film broni się jedynie świetnymi kreacjami Roberta Więckiewicza oraz Nergala. Gdyby nie oni, nie dałoby się tego oglądać.

Szczecin, 20.10.2013; 13:15 LT

Komentarze