TROCHĘ SIĘ WYDARZYŁO…

                      

Nie było czasu na pisanie. Szpital taty wywrócił wszystko do góry nogami. Trzeba było codzienne życie poukładać od nowa. W pracy sypnęło nowymi zadaniami tak, że zaczęły sypać się terminy, a w międzyczasie podjąłem ostatnią próbę zdobycia kredytu mieszkaniowego. Zgodnie z umową przedwstepną transakcji mam dokonać najpóźniej 31 maja. Jeśli nie będzie kredytu, stracę zadatek i chyba chęci do dalszego szukania. Potraktuję tę stratę jako wskazówkę od losu – rozstrzygnięcie niezależne ode mnie i na koniec roku wrócę do Szczecina oraz na morze.

Niedziela była zajęta na maksa. Dzień upłynął na wędrówkach między szpatalami a cmentarzem. Z krótką przerwa na obiad. Kiedy po kolacji wsiadałem do samochodu, aby zacząć podróż do Gdyni, myślałem, ze zmęczenie znów powali mnie gdzieś w połowie trasy i zmusi do noclegu w zajeździe, ale moja kondycja zamiast pogarszać, poprawiała się i dojechałem stosunkowo szybko, w świetnej formie. Spałem jednak króciutko, bo w poniedziałek o siódmej rano była kolejna msza za mamę. Co prawda w Szczecinie, ale postanowiłem uczestniczyć równolegle, w kościele na swoim osiedlu.

Mimo całego weekendu spędzonego w domu rodziców, koty nie obdarzyły mnie swoim kocim uczuciem. Nawet Simon, którego przecież jako malutkiego kociaka przygarnąłem na jednej z ulic Port Kelang w Malezji, za swojego pana uważa tatę i mimo jego pobytu w szpitalu nie zamierzał sie ze mną spoufalać. A już tym bardziej Berta, która z kolei uznawała tylko mamę. Owszem, pogłaskać sie pozwoliły, wyszczotkować też, nie miały nic przeciwko dosypywaniu chrupek do miski, ale to wszystko. Nie zasłużyłem na mruczenie na kolanach.

Simon – przypłynął razem ze mną z Malezji.

Berta – nasz polski dachowiec.

Operacja taty nie odbyła się w sobotę. Weekend to m.in. brak personelu. Przesunięto ją na poniedziałek. Od rana czekałem na wiadomość. I w końcu przyszła. Wygląda na to, ze optymistyczna. Nie ma kłopotów. Wszystko przebiegło zgodnie z planem. Tato ma w sobie tyle determinacji aby chodzić i tyle planów, że wygląda jakby miał teraz w sobie więcej życia niż po pogrzebie mamy. Kto wie, może potrzebny mu był taki wstrząs? Może sprawił, że inaczej zaczął patrzeć na życie?

 

Kiedy rozmawiałem o tym przez telefon, dotarła do mnie informacja, że pali się Kościół p.w. Św. Katarzyny w Gdańsku. Syn mówił mi, że telewizja pokazuje to na żywo. Kiedy zobaczyłem pierwsze zdjęcia w internecie, zrobiło mi się starsznie żal, bo wyobrażąłem sobie, że spłonęło praktycznie wszystko poza kamienno-betonowymi konstrukcjami. Tymczasem dziś okazało się, że płonął przede wszystkim dach. Ogromne płomienie buchały w górę, a to co pod spodem – przetrwało. Szczęście w nieszczęściu. A może ciąży jakieś fatum nad tym miejscem? Nie pierwszy to bowiem ogromny pożar, który trawi budowlę.

Rano chciałem dowiedzieć się w wiadomościach o rezultacie akcji ratowniczej i… dowiedziałem się o śmierci Kazimierza Górskiego.

Zrobiło mi się strasznie smutno. Przypomniałem sobie jego wypowiedź podczas swoich ostatnich urodzin, ze chciałby dożyć zdobycia przez Polaków Pucharu Świata. Różne już cuda w sporcie się zdarzały więc gdyby jakims niezwykłym zrządzeniem losu Polacy najbliższe mistrzostwa wygrali, byłaby to pełna goryczy wiktoria. Odszedł skromny, uczciwy człowiek, który bardzo przecietnymi środkami realizował swoje wielkie wizje. Potrafił wydobyć najlepsze piłkarskie cechy z przeciętnych do niedawna zawodników i zaszczepić w nich wiarę w niemożliwe. Szkoda, że nie doczekał kolejnych mistrzostw świata. A my pozostaliśmy jeszcze bardziej samotni , sieroty po kolejnym zgasłym istnieniu, którego cząstka pozostała w naszych sercach.

Gdynia, 24.05.2006,  00:30 LT

Komentarze