Alez pieknie, słonecznie dziś było! Zupełnie inaczej niż przed dwoma tygodniami, kiedy wyjeżdżałem. Dziś po raz pierwszy poczułem zbliżające się lato. Kiedy wychodziłem z pracy słońce było jeszcze wysoko i wcale nie chciało mi się wracać do domu. Wróciłem, bo bardzo chciało mi się spać. Przespałem oczywiście połowę Wiadomości, a potem bardziej z lenistwa niż z przyjemności obejrzałem „Vabank”. Niezła komedia, ale moja opinia nie zmieniła sie od czasu, kiedy oglądałem ją w kinie. Nie jest tak rewelacyjna, by mówić o niej „kultowa”. W siermiężnym roku 1981, kiedy powstawała, jej siłą była pokazana na ekranie atmosfera przedwojennej Warszawy. Eleganckie restauracje, uprzejma obsługa, neony… Ten film, pododbnie jak „Lata dwudzieste, lata trzydzieste…” (mnie bardziej bawił niz „Vabank”) stanowił tęsknotę do normalnego świata, który był nam kiedyś dany, a w owych czasach był juz tylko marzeniem, które tliło się pośród obskurnych barów, gdzie piwo sprzedawano (jeśli było) tylko do konsumpcji, wieczorami nie rozbłyskały nie tylko neony, ale gasło światło nawet i w mieszkaniach, a warczenie zamiast usmiechu ekspedientek albo urzędników stanowiło normę. Dziś znów mamy normalnie rozwijający się kraj i film żadną tęsknotą juz nie jest. No, może odrobiną nostalgii za tym co nie wróci na pewno, a jeszcze w zakamarkach pamięci gdzieś się czasem budzi. Pamietam jeszcze jak przez mgłę szczeciński fotoplastykon, i przezrocza, które oglądałem jako zupełnie mały dzieciak, podtrzymywany przy okularach przez rodziców. Kiedy nauczyłem się czytać, widywałem jeszcze podawany w gazecie repertuar. Pojawiał się w rubryce „kina”. A potem, chyba gdzieś w latach siedemdziesiątych przepadł bez echa. Pamietam też wizyty na podwórku wędrownego grajka, który nawiedzał nas dość regularnie i zawsze wykonywał tę samą piosenkę: „Nie płacz maleńka Krystyno”. Nie pamiętam już jej tekstu lecz jedynie tytuł, który stanowił też jeden werset refrenu. I twarz tamtego pana pamiętam, w podeszłym juz wieku, siwego, w okularach. Dla nas, dzieciaków, taka wizyta na podwórku była wydarzeniem dnia.
Jak już zacząłem pisać o specyficznym folklorze owych czasów w mojej dzielnicy, to pozwolę odejść od zasadniczego wątku i wspomniec jeszcze kilka barwnych postaci, które dziś zatrły się już w pamięci, ale żywe są nadal ich imiona oraz skojarzenia. Był więc mieszkający dwie bramy dalej Stasiu Butelkarz, który utrzymywał sie głównie ze zbierania butelek. Czasem pomagał kierowcom rozładować samochód z zaopatrzeniem dla sklepu spożywczego, za co dastawał bułkę, pół chleba, albo jakąś drobną monetę. Nieco dalej mieszkał Matejko, nazwany tak z powodu umiejętności malowania. Wiele jego obrazów zdobiło okoliczne mieszkania. Kicze to były niemiłosierne, ale przecież obrazy, a nie byle jakie reprodukcje. Pamiętam też przywożone każdego ranka wielkie bańki z mlekiem. Miały chyba ze trzydzieści albo i wiecej litrów pojemności. Sprzedawczyni w sklepie miała specjalną, półlitrową miarkę, która nalewała mleko do przyniesionego naczynia. Było więc mleko „nalewane” albo „butelkowe”. To butelkowe natomiast chude ze srebrnym kapslem, albo tłuste z kapslem żółtym. Ciekawe, że te bańki albo skrzynki z butelkami stały rano pod sklepem i nikt ich nie ukradł. Jeszcze w roku 1980, kiedy nad ranem wracaliśmy z balu maturalnego, poczęstowaliśmy się takim mlekiem, ale należność pozostawiliśmy na sąsiedniej butelce. Coś, czego smak pamiętam do dziś i wciąż nie mogę odnaleźć (pewnie wyidealizował się przez lata wspomnień) to lody „pingwiny” na patyczku, żółtawe, zawinięte w biały pergamin bez żadnych napisów i sprzedawane z charakterystycznych walcowatych termosów. Po nich pojawiły się „bambino”, zupełnie już inne, a pingwiny odeszły w przeszłość jak fotoplastykon i podwórkowi grajkowie. Raz udało się odnaleźć nie takie znów dalekie echo owego smaku. To lody soprano, które poleciła mi… córka. Kupiliśmy je kilka razy w Szczecinie przy ulicy Krzywoustego. Na początku kwietnia wybraliśmy się tam znów, ale okienko z lodami już zlikwidowano. Nie przetrwało wielkiego, rocznego remontu tej ulicy. Próbowałem innych soprano w różnych miejscach, ale samkowały zupełnie inaczej.
O tym wszystkim myślałem oglądając Vabank.
A poza tym? Poza tym walizka nadal się nie odnalazła i z tonu wypowiedzi przedstawiciela LOT-u wyglądało, ze chyba już nie mam co liczyć, że się odnajdzie. Ciuchy, które tam były, odkupię sobie, bo jakąś kasę na pewno mi zwrócą. Ale najbardziej żal jak zwykle osobistych drobiazgów, które wartości materialnej specjalnie nie mają, lecz były istotną częścią mojej codzienności. Tego odkupić się nie da.
Odmówiono mi też dziś kredytu mieszkaniowego. Dopatrzyli się, ze dwa lata temu spłaciłem z dwumiesięcznym poślizgiem dwie raty za samochód. Poślizg wyniknął bardziej z winy tamtego banku niż mojej. Realizowałem spłaty stałym zleceniem i miałem akurat otwartą t.zw. linię debetową. Bank pewnego dnia zapragnął uaktualnić moje dane o zatrudnieniu i wysłał list, a ponieważ byłem wtedy na statku i listu z tego powodu nie odebrałem, zablokował mi ową linię. Powstałe ujemne saldo spowodowało zablokowanie płatności, a ja pływałem nieświadomy do czasu kiedy chciałem skorzystać z karty kredytowej. Powtarzające się informacje „brak środków” zaniepokoiły mnie. Myślałem, że doszło do kradzieży. Telefon do nich, a ci poinformowali jak sprawy stoją. Nawet nie próbowali się ze mną skontaktować na telefon komórkowy lub e-mail, tylko zablokowali. Nie patrząc na terminowe wpłaty (linia debetowa istniała od kilku lat i co roku była odnawiana automatycznie jeśli sam nie wyraziłem woli jej zamkniecia), lecz jako jedyny powód mając nienadesłanie uaktualnionego zaświadczenia o zatrudnieniu. Telefon i faks wyjaśnił wszystko, linię debetową otworzono ponownie, zaległe rachunki natychmiast uregulowalem, ale ślad w t.zw. historii kredytowej pozostał. I dopadł mnie dziś. Wtedy, zbulwersowany zaistniałą syytuacją zlikwidowałem swój rachunek w Pekao i przeniosłem się do konkurencji, więc teraz nawet nie pójdę do nich po żadne zaświadczenie.
Gdynia, 11.05.2006, 23:55 LT