TIMES SQUARE

Pierwszy widok jaki ukazał się moim oczom gdy wychodziłem ze stacji metra na Trydziestej Czwartej ulicy to Empire State Building. Zupełny przypadek, bo tym razem nie zamierzałem tam iść, zadowalając się wizytą trzy albo cztery lata temu.

Tym razem skierowałem się wzdłuż Broadwayu w kierunku Times Square. Broadway! Legendarna ulica. Marzenie twórców widowisk na całym świecie. Pamiętam jak cała Polska kibicowała musicalowi „Metro”, który niestety tego rynku nie zawojował, ale wstydu też nie przyniósł. Teraz rozglądałem się za anonsami przedstawień granych obecnie. Na tym krótkim odcinku między 34-th Street a Times Square co prawda jakoś wiele ich w oczy mi się nie rzuciło, na tomiast juz na samym Times Square było ich zatrzęsienie. Można było odnieść wrażenie, że nie ma takiego musicalu z klasyki tego gatunku, któtrego w danym momencie nie dałoby się obejrzeć na deskach któregoś z teatrów Nowego Jorku. Czyż trzeba lepszej rekomendacji do miana stolicy kultury?

Na Times Square tłumy. Trzeba było przeciskać się w tej ciżbie, a dziesiątki policjantów kontrolowały ruch na ulicach, ponieważ tego ogromnego potoku ludzi nie dało się utrzymać na chodnikach i żywioł rozlewał się na ulice, w niektórych momentach zajmując jeden pas ruchu. Byłem zadowolony z siebie, że nie podjąłem szalonej decyzji by jechać autem aż tu. Najpierw utknąłbym w korkach, a potem miałbym wielki kłopot z zaparkowaniem samochodu.

Pomimo siarczystego mrozu rozstawione na placach stoliki cieszą się dużym powodzeniem. Mieszkańcy i turyści przysiadają by napić się kawy. Kto mówił, że ogródki przed kawiarniami trzeba likwidować jesienią?

To co chciałem zobaczyć na Times Square to słynne już czerwone schody, które od kilku miesięcy stanowią jeden z wyróżników tego miejsca i błyskawicznie zostały zaakceptowane przez ogół.

Jest to jedno z najpopularniejszych miejsc spotkań i zarazem swoista trybuna do oglądania panoramy placu. Schody donikąd, bo kończą się barierką, przy której można tylko odwrócić się i patrzeć na tłum w dole oraz niezwykłe, świetlne widowisko serwowane na ogromnych billboardacch.

Myślę, że trzeba sporo odwagi by zaprojektować coś takiego w sercu – symbolu ogromnej metropolii i jeszcze więcej odwagi by taki projekt zaakceptowac i przyjąć do realizacji. Przecież istaniało ryzyko, że „plastikowy kicz” zostanie potępiony przez ludzi i zmiażdżony przez krytykę. Na tym jednak polega różnica między wielkimi i maluczkimi. Ci, którzy kreują modę, nie boją się śmiesznosci. Cała reszta zaś to tylko papugi adoptujące sprawdzone przez nich rozwiązania. Myślę sobie, że gdyby n.p. rada miejska mojego Szczecina zaaprobowała podobny projekt w centrum miasta, zostałaby zagryziona przez przeciwników, a inwektywy na forach internetowych trudno byłoby zliczyć.

Podświetlane schody ze sztucznego tworzywa niektórym służą jako siedziska. Na pewno mniejsze ryzyko złapania wilka na mrozie tutaj niż na jakichś kamiennych murkach. Jednak nawet plastik nie pomoże, gdy garderoba zbyt skąpa. Dziewczyna z poniższego zdjęcia sprawiła, że moja odczuwalność dziesięciostopniowego mrozu zwiększyła się co najmniej dwukotnie. Odziana w ciepła kurtkę, zimowe buty, rekawiczki, sprawiała wrażenie jakby w pośpiechu zapomniała założyć coś na nogi. No nie powiem, miły widok, ale całe szczęście, że nie ma ciśnienia, by faceci  chodzili w grudniu w krótkich spodenkach.

Kolorowe światła hipnotyzowały i nie tylko ja pstrykałem jak opętany.

W zalewie tych migających obrazków moją uwagę na dłużej przykuła jedna reklama. Calvin Klein. Ogromny billboard tej firmy był tak zmysłowy, że minaturę z przyjemnoscią powiesiłbym na ścianie pokoju. Nie jest tam okazane nic więcej ponad to, co można zobaczyć n.p. na plaży, a jednak ładunek seksu po wielokroć przewyższa to, co serwują rozmaite „rozbierane” zdjęcia.

Tak chodziłem, podziwiałem, aż w końcu spojrzałem na zegarek i z lekka się zatrwożyłem. Było już grubo po piątej, a ja jeszcze miałem wrócić metrem w okolice WTC, odszukać samochód i stojąc najpierw w korku do tunelu dojechac na lotnisko Newark. Potem oddać auto do wypożyczalni, odprawić się, przejść prze bramki security i zjawić się przed wejściem do samolotu nie później niż o 20:15. Rzecz możliwa do wykonania, ale przy korzystnym zbiegu okoliczności. Zbieg niekorzystny (wielki korek, długie kolejki do odprawy czy, o zgrozo, blokada na kołach) wywracały ów plan całkowicie. O tej blokadzie pomyślałem dlatego, że krążąc po Manhattanie w poszukiwaniu miejsca parkingowego, kiedy wreszcie znalazłem jedno gdzie nie było zakazu dla „unauthorized”, zatrzymałem się i nawet nie sprawdziłem czy opłaty za parkowanie obowiązują również w soboty. Była to bowiem sobota i zadziałałem automatycznie: w Szczecinie i w Gdyni w weekendy się nie płaci, więc z przyzwyczajenia przyjąłem, że tam także. Właściwie to do dziś nie wiem, czy się płaci, czy nie. Nie było bowiem czasu aby sprawdzić. Z Times Square nie miałem bezpośredniego połączenia. Musiałem albo się przesiadać, albo wrócić do 34-th Street. Wybrałem tą drugą opcję, bo nie było czasu na eksperymenty. Na tamtym przystanku los się do mnie usmiechnął, bo złapałem skład expressowy, który zatrzymywał się tylko na niektórych stacjach, w tym Canal Street, gdzie zamierzałem wysiąść. To była oszczędność dobrych paru minut. Kiedy jednak wyszedłem na słabo oświetloną ulicę, zrobił sie inny problem. Dysponowałem jedynie planem Manhattanu otrzymanym z wypożyczalni samochodów. Nieduży format, a w związku z tym nazwy ulic napisane chyba najmniejszą z możliwych czcionek. Wszystko tak drobne, że nie byłem w stanie przy swietle latarni przeczytać te wszystkie wyrazy i określić swój punkt położenia. Bez tego nie mogłem trafić do samochodu. Wybrałem chyba najgorszy wariant – marsz przed siebie w kierunku, gdzie spodziewałem się ulicy, na której zostawiłem auto, w nadziei, że w międzyczasie odnajdę jakąś charkterystyczną nazwę ulicy, taką samą jak na planie. Ach, jakże błogosławiłem twórców prostego i klarownego nazewnictwa w USA, opartego na numerowaniu. Cóż za wygoda! Znająć adres wystarczy pokonywać kolejne przecznice, aż do ulicy o właściwym numerze. Ta część Manhattanu miała je jednak ponazywane na sposób europejski – każda miała swoje imię. Minuty upływały, a ja nie mogłem odczytać z planu żadnej z nazw, które mijałem. Chyba najwyższa pora zacząć nosić okulary. Czas sokolego wzroku powoli odchodzi w przeszłość.

Idąc tak minąłęm pięć roześmianych pań, które usiłowały wejść do taksówki. Pan taksówkarz tłumaczył, że może wziąć tylko cztery i niech lepiej poczekają na van. Zgodziły się, więc ja w przypływie desperacji zapytałem czy jest „available”. Był. Wskoczyłem i kazałem jechać do iralndzkiego pubu przy Murray Street 67, naprzeciwko którego zostawiłem auto. Pan ruszył i zawołał do centrali, że „van nużien na (tu podał dadres). Tam turistki chocziat na Times Square pojechat’, no ich piat’ i ja nie mog ich wziat’”.  Słuchałem i nie wierzyłem własnym uszom. Koniec świata, Rosjanie na taksówkach w USA. Potem pan jeszcze tłumaczył, że zamiast tamtej piątki wiezie takiego jednego na Murray Street. Dobrze, że go wziąłem bo auto wcale nie było blisko. Wyglądało na to, że w poszukiwaniu znajomych nazw ruszyłem w przeciwnym kierunku..

Kiedy znalazłem się na miejscu, najpierw spakowałem wszytko, żeby zaoszczędzić czas w wypożyczalni samochodów. Zostawiłem tyko w odtwarzaczu CD Zembatego. Pomieszane jego własne „piosenki z trumienki” oraz jego interpretacje Cohena. Ruszyłem. Żeby tylko nie pomylić trasy! Każda nawrotka to cenne minuty. Zegar tymczasem zbliżał się do 18:10. Udało się! Po drogowskazach, jak pokazywały dotarłem na ulicę zablokowaną przez auta cierpliwie, w ślimaczym tempie przesuwające się w kierunku tunelu. Zapalało się zielone swiatło, trzy auta przejeżdżały przez skrzyżowanie a reszta musiała czekać i tak, bo nie było miesca na następne. Nic nie mogłem zrobić. Postanowiłem skupić się na piosenkach i nie spoglądać na zegarek. Wytrzymałem tak aż do przyjadu na lotnisko. Dopiero gdy oddałem auto i pakowałem walizki na wózek, dyskretnie odsunąłem rękaw marynarki. Dziewiętnasta piętnaście! Omal nie skoczyłem z radości do góry. Prawie jakbym wygrał los na loterii. Miałem całą godzinę, a ponieważ przy odprawie nie było już kolejki, zdążyłem nawet jeszcze wpaść na chwilę do Starbucks Coffee.

Szczecin, 20.12.2009

Komentarze