TERAZ NOWY ORLEAN

     

Przyszedł w końcu czas pożegnania załogi jednego staku i udania się na kolejny.Tym razem, zamiast wracać do Santo Domingo, miałem pojechać do Puerto Plata, skąd z dość nowego lotniska, wybudowanego głównie z myślą o wczasowiczach, miałem odlecieć do Atlanty. Takich też miałem współpasażerów – w wiekszości Amerykanów powracających z urlopów.

Zanim jednak dojechałem, spoędziłem w samochodzie trzy godziny. Oprócz odległosci wpływ na to miały fatalne drogi skutecznie ograniczające prędkość oraz jakaś niesamowita skłonność kierowców do pytania miejscowych o kierunek dalszej jazdy. Znając dwie główne szosy, z których jedna prowadziła do samego Puerto Plata dojechałbym tam i bez mapy. W tym całym wypytywaniu najwiecej chodziło chyba jednak o zwykłe pogadanie z kims nowym dla przerwania monotonii podróży.

Mi taką monotonię przerywału jadące z przeciwnego kierunku autobusy obsługujące połączenia międzymiastowe. Autobusy jak autobusy, lecz te bagaże przywiazane nad przednim zderzakiem były bardzo widowiskowe.

  

Przejeżdżalismy prze wsie i miasteczka więc napatrzyłem się takze na kozy, łaciate świnie przywiazane do drzew, wielkie kaktusy na skraju drogi oraz na niewielkie lecz bardzo egzotyczne stragany z owocami.

W Atlancie znów cudem zdążyłem się przesiąść, bo kolejka do Immigration oraz (to nowość) ogromna kolejka do celników i podobna do kontroli osobistej. Dwie godziny przeleciały nie wiadomo kiedy i doszedłem do stanowiska samolotu pięć minut po jego teoretycznym odlocie. Na szczęście jeszcze stał.

W Nowym Orleanie miałem dobę do przyjazdu statku.więc zostałem ulokowany w hotelu koło lotniska. Nic oprócz innych hoteli i parkingów tam nie było, ale to może i dobrze bo po kilku dniach odcięcia od internetu miałem co robić. Był to dzień w 90% spędzony przed komputerem, ale podgoniłem nieco biurowe zaległości.

A wczoraj rano agent zabrał mnie z hotelu na statek.

– Jak sytuacja po Kathrinie? Nie widać już wielu śladów. – zagadnąłem kiedy jechaliśmy jedną z głównych ulic.

– Nie widać? To zobaczysz. Będziemy jechać przez tereny które wtedy najbardziej ucierpiały.

I rzeczywiście. Wkrótce wjechaliśmy w położoną bliżej rzeki dzielnicę. To co zobaczyłem było jak sceny z jakiegoś upiornego filmu. Wzdłuz ulic całe rzędy opuszczonych domów. Deski przybite do okien i drzwi. Gdzieniegdzie napisy „for sale”.

– Tu bardzo niewielu wróciło. – tłumaczył agent- Jak widzisz to dzielnica głównie murzyńska. Domki ubogie. Mieli je ubezpieczone pood ich realną wartość, załóżmy 20000 USD. Potem wszystko zostało zniszczone, a odbudowa czegoś takiego, to co najmniej podwójna wartość tego, co dostali.

Mijalismy jakis opuszczony kosciół, potem kilkupiętrowy budynek szkoły, w którym powybijane szyby i panujący dookoła bałagan świadczyły, że nauka w niej też nie została już wznowiona. W niektórych domkach na tym dziwnym pustkowiu nagle widać otwarte drzwi. Gdzieniegdzie ktoś krząta się naprawiając coś, a może instalując bożonarodzeniowe ozdoby. Potem następny kosciółek z transparentem ”We are back” nad wejściem. Wraca życie, ale bardzo powoli. To wszystko dwa lata po ataku huraganu w kraju, które jest światowym mocarstwem.

Oczywiście Ameryka nie byłaby sobą gdyby nie próbowała zarobic i na tym. Z hotelowego regału ściągnąłem folder, który zachęcał do odbycia trzygodzinnej „Kathrina Tour” z profesjonalnym przewodnikiem po miejscach dotkniętych kataklizmem. Cena bodajże 35 USD.

Ja już chwytałem za aparat kiedy jechaliśmy uliczkami opuszczonej dzielnicy, lecz po chwili poczułem się jak hiena robiaca show z czyjegoś nieszczęścia. I nie zrobiłem ani jednej fotografii.

Nowy Orlean, 20.12.2007; 08:50 LT

Komentarze