Tata cioteczny

Odwiedziłem dawno nie widzianego przyjaciela. Próbowaliśmy się spotkać od jesieni, ale albo ja byłem gdzieś w podróży, albo on akurat tkwił na mostku wprowadzając do Szczecina kolejny statek.                                                                                                          

 

Lubię te nasze spotkania. Najpierw, co prawda wbrew regułom dobrego wychowania, gdzieś na boku, nie bacząc na resztę towarzystwa roztrząsamy dylematy nawigacyjne, ładunkowe, załogowe i różne inne, które ostatnio nami targały, ale potem odpływamy w znajome klimaty nieco absurdalnego humoru.               

                                                          

Dziś jednak gwoździem programu była wypowiedź jego córeczki, a mojej chrześnicy, która w łóżeczku zapytała o mnie:

– Czy tata cioteczny jeszcze jest?      

                                                                                        

Było to mniej więcej wtedy, gdy ów kolega tłumaczył mi, że brak w pracy stałego biurka, które zastąpić musi plecak lub walizka stwarza wielkie ryzyko utraty rozmaitych gadżetów.

– O tak! Ja nigdy nie pamiętam do której kieszeni włożyłem dokumenty, a do której portfel i klucze. Czasem wracam po zapomnianą rzecz i w połowie schodów odnajduję ją w zupełnie innym zakamarku garderoby – wtórowałem mu.

– Ja też mam podobny problem. Zawsze czegoś zapomnę. Dlatego wiem, że nie wolno mi nigdzie wyciągać ani telefonu komórkowego, ani notesu, ani latarki.

– Jeżeli nigdzie ich nie wyciągasz, to po co ze sobą zabierasz? – zapytała przytomnie jego żona.                                                          

                                                                                                                                                                                                                                                                                                                  

W ramach wspomnień opowiedzieliśmy raz jeszcze pradawną historię kolokwium z angielskiego.

– Oto pytania. Macie panowie sześćdziesiąt minut na napisanie odpowiedzi. – informował nasz wykładowca.

  Zegarowych czy lekcyjnych? – zapytał jeden z bladych z przerażenia studentów. 

W miarę jak ubywało ginu i soku pomarańczowego rosła ilość ciekawych opowieści. I było tak fajnie, że nawet nie zdążyliśmy zagrać w szachy, które jak zwykle czekały rozłożone na stole. Tego mi było trzeba – odrobiny luzu i zapomnienia o biurowym serwerze.

 

Szczecin, 13.03.2005

Komentarze