Żeby zamknąć sprawę wycieczki do Warszawy musze jeszcze wspomnieć o dwóch rzeczach:
Pierwsza to Stadion Narodowy budowany na Euro 2012. Pociągiem przejeżdża się całkiem blisko placu budowy i muszę przytznać, że obiekt zrobił na mnie duże wrażenie. Nie spodziewałem się, że prace są zaawansowane aż tak, że staje się już widoczna bryła przyszłego, narodowego „kosza”. Załączam fotkę, by powspominać, kiedy już na tamtejszej murawie Biało-czerwoni będą toczyc turniejowe boje.
Przed samym wyjazdem ze stolicy poszliśmy jeszcze do restauracji Argentina (i to jest ta druga rzecz). To nie był ślepy wybór. Wiedzieliśmy już, że oprócz wyśmienitego jedzenia możemy liczyc też na ucztę dla ducha – posłuchać argentyńskiego tanga. Zatańczyć też, ale co zatańczyć kiedy umiemy ledwie kilka kroków, a i to nie najlepiej? I na dodatek nie to argentyńskie, lecz „uładzone”, europejskie?
Chcielismy zamówić steki, żeby przypomnieć sobie trochę klimat naszej podróży po tamtym kraju w sierpniu ubiegłego roku. U góry jednak słabo było słychac muzykę.
– Czy możemy zejść niżej? – zapytalismy kelnera. Muzyka dobiegała bowiem gdzieś z dołu.
– Oczywiście, proszę. Tam też jest bar i stoliki.
Zeszliśmy na dół. Lepiej, lecz jeszcze nie to. Muzyka dobiegała z sąsiedniej sali.
– A tam? Możemy?
– Tak, oczywiście. Tam jest parkiet do tańczenia, ale w tej chwili na scenie stoi kilka stolików. Mogą państwo usiąść tam – kontynuował kelner.
Sala była zupełnie pusta. Usiedliśmy i zaczęliśmy przeglądać kartę słuchając jakichś utworów legendarnego Piazzoli. A kiedy już złożyliśmy zamówienie, podszedł do nas mężczyzna siedzący do tej pory samotnie przy stoliku dla personelu. Jak się później okazało, był to właściciel lokalu.
– Jeżeli państwo mają ochotę, możecie państwo zatańczyć. Parkiet jest do państwa dyspozycji.
– Dziękujemy, ale… nie. Musimy stąd wyjść najpóźniej za godzinę, żeby zdążyć na pociąg.
– Możecie państwo potańczyć tylko kilka minut. W oczekiwaniu na danie.
– Hm…. Tak szczerze mówiąc to nie bardzo potrafimy. Znamy tylko kilka kroków… A argentyńskiego wcale nie.
– No to może zaproponuję państwu króciutką lekcję? Gratis.
I tak rozpoczęła się jedna z najbardziej niezwykłych lekcji tańca jakich mieliśmy doświadczyć. Odstawiliśmy przyniesione właśnie przez kelnera wino i zeszliśmy na parkiet, by po chwili dowiedzić się, że mamy zapomnieć wszystko, czego na temat tanga nauczyliśmy się do tej pory. Bo to pierwotne, argentyńskie tango rządzi się swoimi prawami. Nauka oczywiście szła opornie, ale po paru próbach coś tam już niezdarnie dało się zatańczyć (na razie „na sucho”). Ja jak zwykle źle ustawiałem ramiona (nijak nie mogę wyplenić dziwacznego nawyku, a jak już skupie się wyłącznie na tym, to zapominam kontrolowac kroki).
– Proszę państwa, przerwa. Steki gotowe – rzekł kelner przynosząc talerze.
– Dziękujemy, ale jeszcze tylko kilka razy spróbujemy.
Próbujemy i próbujemy to z lepszym skutkiem, to znowu z fatalnym. Minuty mijają.
– Prosze państwa! Steki wystygną i powiecie, że niedobre.
– Nie powiemy. Jeszcze tylko chwile.
Po następnych paru minutach kelner chce zabrać dania.
– Tak nie można. Zabiorę je, aby podgrzać
– Nie, niech pan nie zabiera! My za dwadzieścia minut musimy wychodzić! Jeszcze tylko jedna próba i jemy.
Próba idzie ciężko więc dla utrwalenia powtarzamy jeszcze kilka razy.
W końcu biegniemy do stolika szybo zjeść.
W połowie posiłku przypominam sobie o taksówce. Biegnę do kelnera poprosić o zamówienie i przy okazji reguluję rachunek, żeby oszczędzić na czasie. Kiedy wracam, zastaję Anioła na parkiecie odbierającego jeszcze kilka ostatnich rad.
Ależ szkoda, że nie możemy tam przychodzić regularnie!
Kończymy szybko jeść, dopijamy wino i za chwilę wychodzimy do taksówki. A tam niespodzianka,. Totalna zmiana pogody. Ciemno jak wieczorem i ulewa. Na Dworcu Centralnym informują, że z powodu nawałnicy i awarii sieci trakcyjnej, wszystkie pociągi przyjeżdżają i odjeżdżają z opóźnieniem i należy słuchac dalszych komunikatów. Ćwiczymy więc kroki tanga pod dachem przed dworcem, a gdy zacinający z wiatrem deszcz wygania nas i stamtąd, przenosimy sie do wnętrza. Gdzieś przy centrum obsługi podróżnych intercity znaleźlismy sobie trochę miejsca gdzie ludzi było niewiele. Po kilkunastu próbach odpuszczamy.
– Chodźmy bo zaraz nam ludzie zaczną pieniążki rzucać – zauważa przytomnie Anioł.
Ech taniec. Gdyby pottrafić zatańczyć tango argentyńskie chociaż w dziesięciu procentach tak jak to zrobił Al Pacino w „Zapachu kobiety”.
http://www.youtube.com/watch?v=dBHhSVJ_S6A&feature=related
Będę ćwiczyć i wylewać pot, aż w końcu nie będę czuć zażenowania przy wychodzeniu na parkiet. To zresztą należało do noworocznych postanowień. Dla kogoś, kto nie ma naturalnego daru reagowania ciałem na muzykę nawet najprostsze układy okupione są podwójną, poczwórną, popiątną porcją ćwiczeń. Ćwiczę jednak z Aniołem trzy razy w tygodniu zawzięcie. Można się załamać gdy zostając „po godzinach” ćwiczymy swoje podstawowe kroki wśród par przygotowujących się do turniejów, albo takich, które o turnieje prawie się ocierały i teraz przychodzą trenować już tylko dla przyjemności. Tyle tylko, że przy okazji możemy zawsze liczyć na fachowe, życzliwe uwagi oraz podpatrzyć to i owo. W skrajnych przypdkach przez półtorej godziny ćwiczymy ten sam układ. Dziesięć, piętnaście, dwadzieścia razy. Jeden raz uda się na trzy z plusem, a potem znów poniżej kreski. Zawziąłem się jednak i na sylwestra zatańczę nie tylko tango. Schodzę spocony jak mysz po tangu wiedeńskim, ale już wiem, że nie moge się kręcić jak bąk, lecz po stycznej do okręgu „i w przód, i w tył, i w przód, i w tył”, a w walcu angielskim pamiętać o głębokim ugięciu kolana obciążonej nogi, by wyprowadzić dłuuuugi krok. I jeśli trener krzyczy „o!, juz wam cos zaczyna wychodzić, jeszcze kostropato, ale zaczyna”, to znaczy, że sznasa na zrealizowanie noworocznych postanowień jest. I nie zmieni tego fakt, że częściej słyszę przy sambie by „nagarniać z gracja rękami powietrze do siebie”, na przemian ręką przeciwną do stawianej nogi, „a nie wykonywać ruchy jak przy pływaniu żabką”. Wyzbędę się tej cholernej żabki, ale to pewnie dopiero gdzieś w październiku, jak doszlifuję inne rzeczy.
Najfajniejsze jest jednak to, że po całym dniu spędzonym za biurkiem można się zrelaksować bez względu na efekty. Na jakichś rowerkach czy w siłowni przez tyle czasu zanudziłbym się na śmierć. No i ćwiczyłbym solo, a nie z Aniołem
Szczecin, 06.06.2010; 00:05 LT