Poniedziałkowy wieczór zastał nas przy obelisku upamiętniającym założenie Buenos Aires.
Jest to jeden z najbardziej charakterystycznych punktów miasta, położony w osi najszerszej ulicy miasta, Avenida de 9 Julio. Ta ulica, składająca się z ośmiu pasów ruchu w każdą stronę, plus dodatkowo dwupasmowe jezdnie wspierające po każdej ze stron tej arterii (co w sumie daje dwadzieścia pasów!) to najszersza ulica nie tylko argentyńskiej stolicy, lecz całego świata.
Obelisk i szeroka aleja były jednak tylko wstępem. Główną atrakcją wieczoru miało być coś zupełnie innego. Pokaz tanga. Ten taniec, który właśnie w Argentynie się narodził i uważany początkowo za nieprzyzwoity, wkrótce jednak podbił świat dumnie wkraczając na salony, stanowi jedno z największych dóbr kulturalnych tego kraju. Jako fragment narodowego dziedzictwa jest szczegolnie eksponowany. Nie wymaga to chyba jednak specjalnego wysiłku ze strony państwa (tak mi się wydaje) ponieważ Argentyńczycy kochają tango i w stolicy przewija się bardzo często. Kochają je ludzie na całym świecie, więc turyści chętnie uczestniczą przynajmniej w pokazach.
Tak było i z nami. Jest wiele miejsc, gdzie można zobaczyć ten taniec w wykonaniu profesjonalistów. Od deptaka na głównej ulicy handlowej, Florida, przez rozmaite bary, które zainwestowały w tancerzy, mniejszej rangi teatry, aż po kilka najbardziej utytułowanych, bedących wizytówką miasta. Wybraliśmy „Carlos Gardel”, tę górna półkę. Kosztowało słono, ale też warto było poczuc całą te otoczkę, począwszy od przyjazdu po nas samochodu do hotelu (i odwiezieniu po przedstawieniu), po sam wystrój sali z lożami na balkonach i stolikami w głównej sali, wokół których uwijali się kelnerzy (drinki – alkoholowe i bezalkoholowe wliczone w cenę biletu).
Przedstawienie było niezwykłe. Nie było to zwykle odtańczenie (mistrzowskie!) rozmaitych kawałków. Każdy taniec to była oddzielnie opowiedziana historia.
Czasem rozgrywała się wśród bogatej scenografii, a czasem jak gdyby dbając o to, by widza nie rozpraszało nic poza tej sceny bohaterami, w zupełnej pustce, ale za to przy doskonałej muzyce z wybijającymi się na plan pierwszy akordeonami (?), które stanowiły aż połowę składu orkiestry. Orkiestra, co ciekawe, nie znajdowała się z przodu, ukryta poniżej sceny jak to zazwyczaj się dzieje w muzycznych teatrach, lecz nad sceną, na czymś w rodzaju balkonu. Dzięki temu muzycy stanowią również pod względem wizualnym integralną część przedstawienia.
Lecz najważniejszy oczywiście w tym wszystkim jest taniec. To co wyprawiali tancerze niejednokrotnie zapierało dech w piersiach. Niesamowite ewolucje. Gdyby jednak sprowadzić je wyłącznie do pokazów zręczności, zbliżylibyśmy się szybko do cyrkowych sztuczek. Tymczasem, jak już wspomniałem, każdy numer to oddzielnie opowiedziana historia. Czasem nie było (na pozór) nic szczególnie trudnego, ale za to niezwykle sugestywne aktorstwo rozpalało publiczność do białości. Rozpalało, bo jakżesz nie mogło jeśli tango to zmysłowy, kipiący od namiętności obraz gry pomiędzy kobietą a mężczyzną.
Z oczywistych względów robienie zdjęć z fleszem, albo filmowanie aktorów jest zabronione. Te zdjęcia, które robiłem z prowizorycznego statywu (za który służył kieliszek od wina) na naszym stoliku, prawie zupełnie nie oddają magii pokazu. Pomijając niedoskonałości techniczne, są to tylko pojedyńcze kadry. Trzeba by być wirtuozem fotografii by jednym zdjęciem oddać cały klimat takiego tańca.
Moim ulubionym kawałkiem był taniec, który rozpoczynał sie bardzo powoli lecz obiecywał wielkie namiętności. Gdzieś w narożniku sceny, siedząca w fotelu dziewczyna celebruje nakładanie bucików. Już sam ten fragment był majstersztykiem, bo wydawałoby się, że to dla tancerza rzecz nie do zagrania. Trudno wszak o mniej statyczne okoliczności. A jednak urzekło mnie właśnie to preludium. Później zaś jest z każdą minuta coraz ciekawiej. Pojawia się na czarno ubrany amant, który porywa do szaleńczego tańca całą w czerwieni dziewczynę. Partnerka wydaje się być jak z plasteliny – wiotka i jak gdyby pozbawiona własnej woli, zdana na to, co wyczyniać z nią będzie partner o hipnotyzującym spojrzeniu. A ten w finale miota nią tak, jakby żonglował piłeczkami tenisowymi, a nie żywym człowiekiem. Kiedy jedna z figur kończy się horyzontalną pozycją dziewczyny trzydzieści centymetrów nad ziemią, gdy jej napięte jak struna ciało opiera się na jednym końcu bucikami o podłogę, na drugim zaś karkiem spoczywa tuż nad podłogą na dłoni tancerza, na widowni zrywa się wrzawa i oklaski niczym na jakimś koncercie rockowym. Oni jednak nie czekają aż ucichnie. Ten numer to tylko sekundowa przerwa, muzyka płynie dalej i dalej tancerze wyczyniają kolejne cuda. Jeszcze teraz, gdy piszę te słowa, przyjemny dreszcz przechodzi mi po plecach.
Jak wcześniej wspomniałem, tańce jak ten powyżej niosą pokusę sprowadzenia tanga tak wykonywanego do cyrkowych sztuczek. Na szczęście tak nie jest i całe przedstawienie zachowuje wyważone proporcje. Nawet jednak gdy ogląda się tancerzy w bardziej tradycyjnych figurach, trudno oprzeć się maestrii ich warsztatu. To co wyczyniają z nogami od kolan w dół wymyka się niemalże prawom fizyki. Jak dwoje ludzi może z taką gracją wykonywac jakieś niesamowite przeplatanki stóp i łydek (grając oprócz tego całym ciałem), często w ogromnym tempie nie zahaczając o siebie ani razu? Ja wzrokiem za nimi nie nadążałem, a oni dają radę kończynami.
Piękny to był pokaz. I jeżeli czegoś miałbym żałować z wyjazdu do Argentyny, to może faktu, że nie trafiliśmy na mistrzostwa świata w tangu, które w tym czasie odbywały się w Buenos Aires. Zabrakło czasu. Nawet nie wiem czy dostalibyśmy bilety (może skończyłoby się jak z „Piaf”) i nie sprawdziłem gdzie dokładnie to się odbywało – widzieliśmy tylko liczne reklamy informujące o tym wydarzeniu.
Gdynia, 02.09.2009; 08:15 LT