Pisałem już przy okazji wizyty w Helsinkach o zwiedzaniu miasta czerwonym (najczęściej) autobusem „hop on – hop off”. Skorzystaliśmy z takiej formy również w Tallinnie. Tam było o tyle ciekawie, że do wyboru u jednego z operatorów były aż trzy linie z charkterystycznymi piętrusami.
Najpierw przejechalismy przez centrum, gdzie stoi kilka estońskich „drapaczy chmur”, a wkrótce potem znaleźliśmy się na ulicy, zdłuż której zachowały się od czasów carskich drewniane domy. Od bogato zdobionych pałaców po proste budynki, które miały przede wszystkim mieć swój praktyczny, a nie ozdobny charakter.
Większość z nich jest odrestaurowana, lecz zdarzają się i takie, które wciąż czekają na swoje pięć minut. Ciekawe, że właśnie te zniszczone tworzą niezwykły klimat owej ulicy.
Przy wjeździe na nią czekał jednak na nas niemiły incydent. Jakiś kierowca samochodu osobowego zignorował znak zakazu ztarzymywania się i zaparkował na skraju skrzyżowania. Ten przyblokowany skraj, oraz zakręt spowodowały, że autobus nie był w stanie wykonać manewru skrętu w wąską ulicę. W przeciętnym karaju na Zachodzie prawdopodobnie wezwano by odpowiednie służby i czekano na nie. Lata radzieckiego komunizmu wygenerowały jednak w społeczeństwach żyjących za żelazną kurtyną umiejętność niestandardowego pokonywania trudności. Musiało tak być w gospodarce powszechnego niedoboru. I dlatego kilku Estończyków po prostu skrzyknęło się i… przeniosło zaparkowany samochód kilkadziesiąt centymetrów dalej. W sam raz tyle, aby autobus mógł wjechać bez zarysowania karoserii.
Po kilku minutach moglismy kontynuować zwiedzanie. Z ulicy Poska pełnej owych drewnianych domów wyjechaliśmy na arterię biegnąca wzdłuż morza. Wybrzeże w tym miejscu charakteryzowały liczne głazy wystające z płytkiej wody. Nie jestem pewien, ale wygląda tak, jakby zgarnał je tutaj przed tysiącami lat skandynawski lodowiec.
Nieopodal stoi pomnik „Rusałki”. Tak nazywał się rosyjski okręt wojenny, którego zatonięcie kosztowało życie 177 marynarzy.
Nie była to największa katastrofa na Bałtyku, ani nawet nie największa w historii Estonii. O tym napiszę w następnym odcinku opowieści.
Tymczasem wjechaliśmy do Pirity, miejscowości, w której ulokowano port jachtowy, slynący z tego, że właśnie tutaj odbywały się żeglarskie konkurencje igrzysk olimpijskich Moskwa 1980. Talinn w rywalizacji o organizację zawodów zwyciężył m.in. z Sankt Petersburgiem (wówczas zwanym Leningradem). Ciekawe, czy ktoś jeszcze pamięta, że linię Tallinn – Helsinki obsługiwały zbudowane specjalnie na tę okazję przez stocznię im. Adolfa Warskiego w Szczecinie „olimpijskie” promy. Ich bliźniaki, „Pomerania” i „Silesia” kyrsowały przez lata pomiędzy Polską a Szwecją.
A jak twierdził przewodnik, sportowców podczas tamtejszych igrzysk rozlokowano w Piricie po obu brzegach tak, aby ci ze zgniłego Zachodu nie mogli się zbytnio zbliżać do tych z „bratniego obozu”. Każdy żył w swoim świecie.
Tamte promy sprzed trzydziestu czterech lat to zupełnie inny świat w porównaniu z kursującymi obecnie z Tallinna. Jeden z nich przywitał nas, kiedy zawróciwszy z Pirity, powróciliśmy do stolicy. „Note your dreams / Design your life” głosił napis na jego burcie. Mógłbym obiema rękami podpisać się pod tym hasłem.
Na zachód od portu natrafilismy ponownie na drewniane domy. Mniej okazałe od tych, które widzieliśmy jadąc ulicą Poska. To pozostałości po dawnej, rybackiej wsi. Przez długi czas pozostawiona samej sobie niszczała. W końcu zainteresowali się domami artyści i inne nieprzeciętne duchy. Miejsce ożyło i dzis staje się jednym z bardziej pożądanych adresów.
Wkrótce wyrastają zabudowania kolejnego portu. To dawana baza wojskowa oraz… wiezienie. Ponure mury budzą dreszcz emocji jeszcze dziś. Jak wyglądało tam codzienne życie można dowiedzieć się zwiedzając otwarte tam muzeum. Nam zabrakło już na to czasu.
Jak na ironię, z okolic więzienia roztacza się idylliczny wręcz widok na zatokę, z przecinającą widnokrąg kreską wieży telewizyjnej, wybudowanej także na moskiewską olimpiadę.
To był ostatni punkt trasy, którą wybraliśmy. Niedługo potem zamknęliśmy pętlę i wysiedliśmy w miejscu, z którego rozpoczęliśmy zwiedzanie. Teraz pozostała wisienka na torcie, czyli tallińska starówka. O niej będzie następny odcinek.
Gdańsk, 09.07.2014; 00:20 LT