Sztorm

Chyba nic konkretnego mi się nie śniło skoro tego nie pamiętam. Obudziłem się jednak nad ranem przy trochę głębszym przechyle. Pierwsza myśl: chronić laptopa. Błyskawicznie zerwałem się z koi i pobiegłem zdjąć komputer ze stołu. Położyłem go na podłodze i spokojny, że niżej spaść nie może, zaległem w pościeli. Jednym okiem zerknąłem jescze w bulaj. Świtało już i mogłem dostrzec białe grzywacze.

Ceną za słoneczne pozegnanie Eastport w wyżu 1030 hPa był sztorm gdy ciśnienie runeło w dół wraz z nadejściem niżu

Powierzchnia oceanu skotłowała się, a pokład raz po raz zalewały tony wody.

Do śniadania morze zdążyło wzburzyć się i pomarszczyć. Grzywacze raz po raz zrywane były przez wichurę i jako biały pył gnały z wiatrem. Przerwaliśmy prace na pokładzie. Komputera nawet nie próbowałem uruchamiać. Spadłby ze stołu, gdybym go nie trzymał. Po porannej kawie wyszedłem przyczaić się z aparatem fotograficznym. Pył wodny szybko wsiąkał w ubranie. Głowa wyglądała jak po wyjściu spod prysznica. Na szczęście wiatr był już dość ciepły – niechybny znak, że nie zgubiliśmy drogi i rzeczywiście płyniemy na południe J. Przy ostatniej fotografii fala okazała się wyjątkowo duża. Gdy zobaczyłem co się święci, pstryknąłem na wyczucie i czym prędzej wskoczyłem na wyższy pokład, ale i tak do kolan byłem przemoczony zupełnie.

Przyszło trochę służbowych e-maili. Trochę rzeczy pchnęliśmy do przodu, ale gdzie indziej pojawiły się schody. Dwa kroki do przodu i jeden do tyłu. Ciężko to wszystko idzie.

Przed południem przyszła pora na zaplanowaną dawno rozmowę telefoniczną. Moja mama po roku spokoju znów trafiła w ręce onkologów. Każdy ból to konieczność badań. Czekaliśmy jak na wyrok. Najchętniej nie dzwoniłbym w ogóle, ale to tylko chowanie głowy w piasek.

– I jak?

– Nie jest źle, nic nie znaleźli – odpowiedział tato.

Uff! Jeszcze jeden raz się udało. Przy okazji dowiedziałem się, że Paulina wyjeżdża z powrotem jutro wieczorem. W niedzielę odpocznie już w domu, a w poniedziałek do szkoły. Znów zrobiło mi się przykro, ale generalnie bilans był na plus.

Po południu wiatr zaczął wiać całkiem z dziobu. Mielismy więc przeciwko sobie i Golfsztrom i wichurę, a na koniec dnia doszła jeszcze awaria jednego z tłoków silnika. Wsutek tych wszystkich okoliczności płyniemy z prędkością 6 węzłów. Jedenaście kilometrów na godzinę. Ekspres to to nie jest. Już na pewno nie dopłyniemy w niedzielę do Port Canaveral. Żeby chociaż zdążyć na poniedziałek rano.

Na zrobienie tego zdjęcia czekałem caly ranek. Pstryk i w nogi, ale i tak brodziłem w wodzie po kolana.

Wieczór. Ciągle kiwa. Wiatr i fala jakoś nie chcą odpuścić. Pójdę zrobic sobie kawę, ukroję kawałek babki i może jakiś film powtórzę. Ewentualnie „Piątą Górę” poczytam. A potem może znów coś napiszę. Blog nauczył mnie przynajmniej jednego: systematyczności. Zawsze cechował mnie słomiany zapał, a tu już niedługo cztery miesiące codziennego klecenia tekstów miną.

Atlantyk, 06.05.2005

Komentarze