– No to się pan wybyczy – pożegnał mnie mój pryncypał ostatniego dnia w biurze. Wybyczyłem się, psiakrew. Chyba mi pożałował tego Rio.
Pierwszy dzień niczego złego nie zapowiada, jeżeli nie liczyć tradycyjnego już zaginięcia walizki. Tradycyjnie też udałem się do linii lotniczych po stosowne odszkodowanie. United Airlines płacił w Vancouver 25 USD. Brazylijski „Varig” zaś całe 50 USD. To było w czwartek. W piątek zaś…
W naszej profesji zdążyliśmy już przyzwyczaić się do t.zw. syndromu piątkowej lub sobotniej nocy. Po prostu jeżeli coś złego się przydarza, to przeważnie w weekend, kiedy najtrudniej cokolwiek załatwić.
Statek już wszedł całą rufa do doku gdy nagle jeden z czterch holowników wykonał fałszywy manewr. W chwilę później kilkanście tysięcy ton oparło się o niezabezpieczoną krawędź doku. Dwucentymetrowej grubości blacha została przecięta niczym masło nożem. Nieszczęśliwie za nią znajdował się zbiornik z paliwem. Mogliśmy tylko się przyglądać jak strumień czarnej mazi tryska wprost do wody. Dochodziła pierwsza w nocy w sobotę.
A potem stała się rzecz dziwna. Zanim kapitan z pilotem dokończyli manewry, ja zdążyłem powiadomić odpowiednich ludzi, ci zaś kolejnych odpowiednich i w efekcie po około dwóch godzinach mieliśmy na nogach cały sztab od Norwegii i Wielkiej Brytanii po Cypr i Włochy w Europie, a także w USA i oczywiście w Brazylii. Wszyscy gotowi do działania tylko, że na miejscu nic się nie działo. W sobotnia noc nikt z miejscowych nie miał do tego głowy. Kiedy wynajęta przez nas firma przybyła zabezpieczać teren rozlewu, nie została wpuszczona przez strażników na teren stoczni. To z kolei syndrom 11 września. Po pamiętnych zamachach również w portach wprowadzono drakońskie obostrzenia, które teraz odbiły się czkawką. Nasze ponaglenia i gotowość do działania nic nie dały. Wszyscy się chyba sprzysięgli by nie zrobić nic. Stan kompletnej niemożności trwał do południa. Plama jednak była już wtedy bardzo rozległa. Trzy godziny później dotarła na położone kilka kilometrów dalej plaże. I tam również panowała weekendowa atmosfera. Przez większą część popołudnia największą plażę sprzątały… cztery osoby. Dopiero wieczorem pojawił się profesjonalny sprzęt oraz więcej ludzi.
Główny powód mojego przyjazdu czyli stosunkowo niewielki remont nagle zszedł na plan dalszy. Rozpoczęło sie dochodzenie, ważenie każdego słowa, zabezpieczanie dowodów. Dookoła kłębili się dziennikarze, a incydent stał sie tematem numer jeden tutejszych telewizyjnych wiadomości.
I tak przez cały tydzień. Z tą tylko różnicą, że stopniowo remont zajmował coraz większą część czasu bo przecież zycie toczy się dalej. Wstawałem o świcie, a wieczorem zasypiałem przed komputerem podczas wysyłania e-maili. Czasami nie spałem prawie wcale. Dziś nagle coś
pękło. Mimo, ze nasza sytuacja wcale się nie wyklarowała, na całe popołudnie przerwano i remont i administracyjne procedury. Natychmiast wskoczyłem do koi i przespałem kilkaa godzin do wieczora. Uff, tego mi było trzeba. Zaraz idę spać dalej by z nową energią kontynuować dzieło w niedzielny poranek.
Jak dobrze pójdzie to może w srodę „wybyczony” ruszę w podróż powrotna do Polski.
Rio de Janeiro, 10.09.2005