SYLWESTER W TROMSØ (3)

Autobus zabrał nas spod hotelu i wiózł kilkadziesiąt minut na sąsiednią wyspę. Wysiedliśmy i nie mieliśmy wątpliwości, że znajdujemy się we właściwym miejscu. Zewsząd dochodziło wycie bądź ujadanie psów. Nic dziwnego, hodowla, na którą przyjechaliśmy liczy około trzystu czworonogów. Kilkadziesiąt z nich regularnie uczestniczy w wyścicgach.

Tromso 13 blog

Organizatorzy zaopatrzyli nas w ciepłe kombinezony oraz buty. Dziesięciolecia mijają, a wyśmiewane walonki noszone przez Rosjan podczas II Wojny Światowej wciąż mają się nieźle. Właśnie w takich nieco może unowowcześnionych walonkach pomaszerowaliśmy do zaprzęgów. Jeżeli wierzyć hodowcom (a słyszałem to i w Polsce, i w Norwegii) husky uwielbiają bieganie z zaprzęgiem po śniegu. I teraz rzeczywiście czekały wyraźnie podekscytowane. Zaprzęgów było kilka. Anioł i ja zajęliśmy miejsce w naszych saniach. Z tyłu, na stojąco podróżowała Nadia, nasz maszer.

Tromso 12 blog

Ciemności oraz ciągła jazda nie sprzyjały robieniu zdjęć. Nie sprzyjały też rozmowie, która rwała się w znacznej mierze dlatego, że nie słyszeliśmy się dokładnie. Ja co jakiś czas spoglądałem w niebo, lecz polarnej zorzy wciąż widać nie było.

Mniej więcej po godzinie jazdy po śnieżnych bezdrożach wróciliśmy do bazy. Do dobrego zwyczaju należało podziękowanie każdemu z psów za ich wysiłek. Te, bardzo przyjaźnie nastawione, z nawiązaką odwzajemniały pieszczoty.

Wydaje mi się, że te skupione w jednym miejscu trzysta psów na swój sposób cierpi z powodu braku bliższego kontaktu z człowiekiem. Mają oczywiście swoich oddanych opiekunów, ale muszą oni zająć się wszystkimi, podczas gdy taki pies, jak każdy, chciałby pewnie mieć pana tylko dla siebie. Tym tłumaczę ich niesamowitą potrzebę dotyku, głaskania. Kiedy spacerowaliśmy między budami, prawie każdy pies przybiegał, lasił się, a raz pogłasakany czy podrapany za uchem, nie chciał już odpuścić. Miałem twarz tak wylizaną psimi ozorami, że nawet nie próbowałem całować się z Aniołem.

Tromso 14 blog

Bratanie się z psami przedłużało się trochę ponieważ, jak podejtrzewam, organizatorzy musieli wypełnić czymś czas przeznaczony na zorzę. Impreza odbywała się bowiem pod hasłem oglądania zorzy z psich zaprzęgów. Ciekawy jestem co zaproponowali tym, którzy wybrali tańszą opcję ogladania samej zorzy, bez jazdy psami. W każdym razie temat skwapliwie przemilczano i zostaliśmy poproszeni do namiotu Sami. To znaczy, nie chodzi o to, że tylko Anioł i ja sami tam poszliśmy, lecz, że był to namiot jakiego używali (i może jeszcze gdzieś używają) mieszkańcy północy, zwani własnie Sami. Jak się później dowiedziałem w jednym z muzeów w Oslo, obecnie więcej Sami mieszka w stolicy Norwegii niż w jakimkolwiek innym rejonie. Pierwotnie zasiedlali północne krańce Skandynawii od Norwegii przez Szwecję i Finlandię aż do Rosji.

Przy ognisku płonącym w centralnej częsci namiotu poczestowano nas tradycyjną potrawą, jaką Sami gotowali w tak niesprzyjająccyh warunkach. Oczywiście było to mięso renifera. Gotowane w kotle z dodatkiem rozmaitych jarzyn podobnie jak nasz bigos smakuje tym lepiej, im więcej razy jest gotowane.

Tromso 11 blog

Na początek otrzymaliśmy wywar, czyli zupę. Na drugie danie chochla sięgała dna i wygrzebywała kawałek mięsa. Nie był to jakiś wyrafinowany bukiet smaków, ale nie było też złe, zwłaszcza po dłuższym przebywaniu na mrozie. Mi najbardziej przeszkadzał fakt, że w półmroku nie widziałem dokładnie co jem, ani co chochla mi wybagrowała.

Późnym wieczorem wróciliśmy do hotelu. Ja wciąż niepocieszony po stracie obiektywu. Chciałem spróbować dokupić jakiś, ale nie moglismy znaleźć sklepu z akcesoriami fotograficznymi. Zapytaliśmy panią w recepcji. Ta obiecała się dowiedzieć i dać nam znać. W pewnym momencie na ekranie telewizora w naszym pokoju pojawił się tekst informujący, że pani recepcjonistka znalazła jeden sklep w centrum handlowym po drugiej stronie wyspy. Byliśmy lekko zaszokowani nie tyle informacją, co sposobem w jaki została nam przekazana. Ot, technika.

Następnego ranka, a był to już 31 grudnia, postanowiliśmy pojechać do owego centrum kupić wspomniany obiektyw oraz przy okazji jakieś wino na wieczór. Nie szliśmy bowiem na żaden bal. Szampana wzięlismy z Polski, ale miał być otwarty dopiero o północy.

W centrum handlowym uprzejmie nas poinformowano, że nigdzie w ten dzień alkoholu (oprócz piwa) nie kupimy. Oczywiście w sklepach, bo w barach czy restauracjach jak najbardziej. Zdziwilismy się, że akurat w sylwestra taka prohibicja.

– To jest Norwegia! – zaśmiał się sprzedawca widząc nasze zaskoczenie.

Na szczęście obiektywów sylwestrowe ograniczenia nie dotyczyły. Tyle tylko, że były to wyłącznie długie obiektywy, o ogniskowej rozpoczynającej się od 55 milimetrów, czyli tam, gdzie standardowy obiektyw się kończy. Teleobiektyw to było zawsze moje marzenie. Jeżeli miałem kiedyś go kupić, to teraz potrzebowałem najbardziej. Postanowiłem odżałować kasę i wziąć. Na początek, w ramach prób skierowałem go w kierunku górnej stacji kolejki linowej, tam gdzie poprzedniego dnia wiatr przewrócił statyw.

Tromso 15 blog

Wyglądało to dobrze, a przy tym dowodziło, że w upadku ucierpiał tylko obiektyw, apart zaś nie.

W południe mieli otworzyć muzeum „Polaria”, które po zakupach miało być pierwszym punktem naszego programu na ten dzień. Plan jednak był wyraźnie niedopracowany. Poinformowano nas, że nie tylko „Polaria”, ale żadne muzeum nie jest czynne w sylwestra. Szkoda. Godziny pracy mieli nie takie znów długie (12-17), więc może warto byłoby nawet w skróconym wymiarze (n.p. 12-15) otworzyć zważywszy na liczną grupę turystów przybyłych do tego miasta. Tylko kto miałby tam pracować. Przeciętny Norweg pewnie sobie w ogóle nie wyobraża by mógł pracować w sylwestrowe popołudnie. Chociaż są tacy. Kierowca autobusu. Z urody rodowity Norweg. Niesamowity zbieg okoliczności, że na pięć kursów autobusem w ten dzień, aż trzy razy trafilismy na niego. Był bardzo uprzejmy, a kiedy wracaliśmy wieczorem do hotelu zobaczyliśmy go raz jeszcze jak przejeżdżał swoim pojazdem. On też nas poznał więc pomachaliśmy sobie z uśmiechem.

Plany muzealne trzeba było jednak zrewidować. Nie tym razem. Pospacerowaliśmy po coraz bardziej wyludnionym centrum, po czym wróciliśmy do hotelu trochę się ogrzać.

Tromso 16 blog

  

Tromso 17 blog

  

Drewniane, bajkowe domki, serduszka rozwieszone nad deptakiem tworzyły klimat, który kojarzył mi się z książkami Astrid Lingren. Kiedy dzieci z Bullerbyn przychodziły do Wielkiej Wsi, to kupowały ślazowe cukierki zapewne w sklepiku usytuowanym w podobnym, drewnianym domu.

O siedemnastej w katedrze rozpoczynała się msza. I była to jedyna okazja by zobaczyć wnetrze kościoła (poprzedniego dnia spiesząć się na kolejkę przełożyliśmy ten punkt również na sylwestra. Dzięki temu na koniec roku oddaliśmy Bogu co boskie, a cesarzowi co turystyczne.

Z kościoła pojechaliśmy do ogrodu botanicznego, w którym według przewodników rosły rozmaite arktyczne oraz wysokogórskie roślinki. Uznaliśmy, ze ciemność nie może być przeszkodą, skoro najbliższy wschód słońca planowany był dopiero na luty. I nie była. Tyle tylko, że zarówno arktyczna jak i górska flora do gigantów raczej się nie zalicza, a śniegu było dużo. Spod białych kopców wystawały tabliczki z informacjami co rośnie pod nimi. Ciekawscy mogli rozkopać ów zmrożony puch, by sprawdzić i porównać zawartość z tabliczką. Troche mi to przypominalo durnowatą zabawę w „zgadnij kotku co mam w srodku” z reklamy czekolady Alpen Gold, aczkolwiek jedzenie czekolady jest przyjemniejsze, niz grzebanie się w śniegu przy kilkunastostopniowym mrozie. Uznalismy, że sprawdzimy przy jakiejś innej okazji.

Korzystając, że Ogród Botaniczny znajdował się na uboczu, zrobiłem jeszcze jedno zdjęcie, panoramę Tromsø z nieco innego kierunku. A potem już prosto do hotelu, bo robiło się zimno i późno.

Tromso 18 blog

Jastrzębia Góra, 13.01.2010; 18:55 LT

 

Komentarze