Pora wreszcie zabrać się za opis okołosylwestrowej wycieczki do Norwegii zanim jej wspomnienia zostaą zdominowane przez następne historie.
Tym razem polecieliśmy tanimi liniami, które wcale aż tak tanie nie były. Jak zresztą wszystko w Norwegii. Noc poprzedzająca wylot była nieprzespana, ponieważ trzeba było się przygotować, a o trzeciej wstawać, by zdążyć na poranny lot. Krótko po szóstej airbus Wizz Air wystartował i rozpoczęliśmy pierwszy etap podróży: z Gdańska do Oslo.
Przy okazji ku mojemu zaskoczeniu stwierdziłem, że pasażerowie dystans kilkudziesięciu metrów od bramki w budynku lotniska do samolotu pokonują na piechotę. Kiedy korzystając z usług Lufthansy albo LOT-u długie minuty spędzałem w autobusie, który potem w kilkanaście sekund przejeżdżał owe pięćdziesiąt metrow i wypuszczał pasażerów przed schodkami do samolotu, uznawałem to za absurd, ale związany z wymogami bezpieczeństwa egzekwowanymi przez port lotniczy. Okazuje się jednak, że nie jest to konieczne. Akurat w tym przypadku uważam, ze jest to przewaga taniego przewoźnika nad tradycyjnym.
Oslo, a właściwie położony około 80 kilometrów od niego Sandefjord przywitał nas śniegiem i mrozem. Rozgladalismy się za autobusem Torp Express zapewniajacym komunikacje między lotniskiem a Oslo, gdy dowóz zaproponował nam kierowca busa „Serwisu dla Polaków”. Minimalnie taniej. Znów byłem pełen podziwu dla niewidzialnej ręki rynku. Każda nisza natychmiast jest zagospodarowywana. Zresztą nie tylko taki serwis dla Polaków był obecny. Mile zaskoczeni zostaliśmy obecnościa języka polskiego chociażby w automatach do samoobsługowej odprawy. Oprogramowanie było dostepne w językach norweskim, angielskim oraz polskim. Podobnie z bankomatami na lotniskach, z których niektóre (Nordea) o ile dobrze zrozumiałem informacje (bo akurat z nich nie korzystałem) oferowały obsługe również w polskich złotówkach (oprócz norweskich koron, dolarów, funtów i euro). Miłe to, bo jeszcze tak niedawno byliśmy pariasami Europy, dla których nawet kupno widokówki czy coca coli stanowiło destabilizację wycieczkowego budżetu.
Wysiedliśmy na dworcu autobusowym około dziesiątej rano. Samolot do Tromsø miałe odlecieć dopiero po siedemnastej więc mieliśmy czas na zwiedzanie miasta. Ba! Łatwo powiedzieć! Jak tu jednak dobrowolnie wystawiać się na tak siarczysty mróz. Co przejdziemy sto metrów, to pod pretekstem zobaczenia czegoś w sklepie wchodzimy do środka by się ogrzać. Ponoć tego ranka było w stolicy Norwegii -19˚C. Przyznam się, że wydawało mi się wtedy iż trochę jednak przesadziłem z kierunkiem zimowego wypadu. Mój Anioł zawsze marzył o sylwestrze pod palmami, szampanie o północy gdzieś na plaży, ale mi się zachciało zorzy polarnej, to musiałem teraz przekonywać sam siebie, że jest bosko.
Zastanawialiśmy się jak to jest, że w Oslo spadło tyle śniegu, a miasto funkcjonuje normalnie, na lotnisku samoloty lądują i startują bez problemów, podczas gdy w innych częściach Europy takie opady od razu powodują zakłócenia. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że za dziesięć dni nie będzie mowy o zakłóceniach, lecz o kompletnym chaosie. I znów media donosiły o niemal wszystkich europejskich krajach, a o Skandynawii jakoś było cicho. Widać dla nich to chleb powszedni. Nawet śnieg z dachów zwalali rutynowo i bez jakichś specjalnych akcji. Przyjeżdżał samochód z podnośnikiem, ekipa odgradzała kawałek chodnika i zabierali sie do roboty.
Minęło południe więc poszliśmy coś zjeść i zagrzać się nieco dłużej. Nie chcieliśmy iść na jakiś wyrafinowany lunch, ot sandwiche i herbata. Ten niezbyt skomplikowany posiłek kosztaował nas równowartość stu czterdziestu złotych. Było to pierwsze bezpośrednie zetknięcie się z norweską ekonomią. Od tej pory takie ceny towarzyszyły nam stale. Sześc bułek w supermarkecie – czternaście złotych, półlitrowa coca-cola również czternaście złotych, jednorazowy bilet na miejski autobus trzynaście złotych, kilogram mandarynek w super promocji dziesięć złotych… No i jeszcze doidam, że wychodzi na to, iż w Polsce norweski łosoś jest tańszy niż w Norwegii. Ciekawe ile muszą zarabiać mieszkańcy tego kraju, by żyć na poziomie, ponieważ generalnie biedaków tam się raczej nie widuje. Właściwie to najlepiej tam zarabiać, a żyć gdzie indziej.
Zjedliśmy kanapki, wypiliśmy herbatę, ale wcale cieplej nam się nie zrobiło. Wprost przeciwnie, wychłodzeni nie mieliśmy wielkiej ochoty na dalsze wędrówki po mieście. Wcześniejszym autobusem pojechaliśmy na lotnisko, by tam się odprawić i poczekać w cieple na samolot. Chyba nas za to pokarało. „Chcieliście czekać, to będziecie”, powiedziały Niebiosa, ale nie wiedząc jeszcze o tym cieszyliśmy się, że w Tromsø „tylko” –9C˚ i słonecznie.
Ową słoneczność zważywszy na polarną noc tam panującą, należy oczywiście traktować umownie. Bardziej na miejscu byłoby „księżycowo”.
Najpierw opóźniało się podstawienie samolotu, a kiedy już się pojawił i weszliśmy, kpitan poinformował nas, że był on przygotowany na dłuższą trasę, ale z jakichś powodów został skierowany na tą i ma za dużo paliwa. Nadmiar musi oddać, ale nie powinno to trwać zbyt długo.
Po nieprzespanej nocy zapadliśmy w drzemkę, więc secjalnie nam się nie dłużyło. Kiedy się obudziliśmy, była już pora lądować w Tromsø, lecz my wciąz staliśmy w Oslo. Kapitan poinformował nas przez głośniki, że co prawda już zdano paliwo do cysterny, ale okazało się, że nadal go mamy za dużo, więc musimy powtórzyc operację. Znów podjechała cysterna, a ja miałem nadzieję, że nic im sie tam w kokpicie nie pomyliło. Skoro pomylili się w jedna stronę i musieli wzywać cysternę ponownie, to mogli się pomylić i w drugą, a póki co samoloty pasażerskie w powietrzu nie tankują. Moje rozmyślania nad tym problemem rozmyły się gdy znów udałem się w karinę Morfeusza. Nie obudziły mnie koszmary, lecz informacja, ze będziemy startować.
Podróż minęła bez przygód. Wylądowaliśmy około dwudziestej pierwszej.
Szok przeżyłem w drodze z lotniska do hotelu. Ponieważ Tromsø rozlokowało sie z jednej strony wyspy, a lotnisko z drugiej, żeby uprościć komunikację wybudowano tunel. I w tym nie byłoby nic dziwnego. Wkrótce jednak w tym tunelu zobaczyłem najprawdziwsze rondo, z grubą skalną kolumną pośrodku podtrzymującą sklepienie owej komory, którą wydrążono na potrzeby tego skrzyżowania. Oczywiście od ronda biegły tunele w czeterch kierunkach. Ten, którym pojechaliśmy dalej, po kilkuset metrach miał kolejne rondo i kolejne tunele rozchodziły się promieniście. Czegoś podobnego jeszcze nie widziałem. Taka inwestycja na potrzeby kilkudziesięciotysięcznego miasta podczas gdy siedmiokrotnie większy Szczecin nawet nie próbuje zaczynać budowy jakiejkolwiek przeprawy przez Odrę na północ od miasta. Wstyd powiedzieć, ale pierwszy most na Odrze znajduje się dopiero jakieś sześćdziesiąt pięć kilometrów od jej ujścia do Bałtyku. To most na Trasie Zamkowej.
Było już zbyt późno, by szukać czegoś do zjedzenia w mieście, więc zdecydowaliśmy się zaspokoić głód w hotelowej restauracji, do której zresztą zdążyliśmy tuz przed zamknięciem kuchni. Zaserwowano nam mięso z reniferów.
Mam nadzieję, że zaprzęg Świętego Mikołaja na tym nie ucierpiał.
A potem już spać, z tym, że nastawiłem budzik na drugą w nocy, żeby kontrolować czy czasem nie pojawi się zorza.
Jastrzębia Góra, 12.01.2010; 21:00 LT