SYLWESTER W ŁEBIE (1) – JAK ZWYKLE LAST MINUTE

Koniec roku przyniósł wydarzenia, którymi w normalnych warunkach możnaby obdzielić co najmniej parę tygodni. Najpierw rzeczoznawca oświadczył mi, że koszt naprawy samochodu przewyższa jego wartość. Krótko  mówiąc, bardziej opłaca się go oddać na złom. Oczywiście pod warunkiem, że da się kupić nowy. Miałem więc nad czym się zastanawiać. Myślenie jednak dość szybko zostało przerwane, bo otrzymaliśmy kredyt na mieszkanie, pieniążki wpłynęły na konto dewelopera i dzień przed sylwestrem mogliśmy odebrać klucze. Piękniejszego zakończenia roku nie mogliśmy sobie wymarzyć.

Nazajutrz był ostatni dzień roku i ostatni dzień pracy. Teoretycznie skończyliśmy wcześniej, ale ja i tak potrzebowałem zostać, by uzupełnić pilne sprawy. Była osiemnasta gdy wreszcie zamknąłem biuro i pojechałem do domu spakować walizki.

Bo u nas to już jest taka tradycja, że decyzje zapadają w ostatniej chwili. Aniołowi wypadł tego sylwestra dyżur przy komputerze i telefonie. Ludzie podróżują przez cały czas, niezależnie od świąt ani pory dnia. Kiedy podsumowaliśmy dane za cały rok, wyszło na to, że statystycznie przez cały czas, każdego dnia, ktoś z naszych pracowników był w powietrzu. Ktoś musi to koordynować, zwłaszcza gdy wszystkie plany się walą jak podczas zawieszenia ruchu lotniczego nad Europą z powodu wybuchu wulkanu w kwietniu albo podczas ostatnich śnieżyc. Do tego dochodzą zmiany w ruchu naszych statków (jeden przyspiesza, inny się opóźnia, inny zmienia port) i rozmaite niespodzewane wydarzenia (ktoś zachoruje, ktoś się spóźni, kogoś zakwestionuje Immigration podczas odprawy). Skoro jednak większość przyzwoitych hoteli już oferuje internet, równie dobrze można pracować „w terenie”, a nie w domu. Dobę przed nadejściem Nowego Roku zaczęliśmy więc szukać jakiegoś miejsca, gdzie moglibyśmy pojechać i nawet nie balować, lecz po prostu odpocząć dwa dni, jeżeli zbyt wiele komplikacji w służbowych podróżach nie trzeba będzie prostować.

31 grudnia o siódmej rano zarezerwowałem pokój w hotelu „Łeba”. W Łebie oczywiście. Bez balu. Wystarczyło nam, że jest basen, sauna i.t.p.  O dziesiątej rano telefon z hotelu:

– Zostały nam dwa miejsca przy jednym ze stolików na balu. Państwo nie byli zainteresowani, ale w zaistniałej sytuacji proponujemy cenę „last minute”, sto pięćdziesiąt złotych.

Trzysta złotych za bal sylwestrowy dla dwóch osób w dobrym hotelu to brzmiało atrakcyjnie. Przypomniało mi się jednak, ze w pakiecie sylwestrowym oferowano też kulig, z ogniskiem, kiełbaskami i grzańcem.

– A co z kuligiem? – zapytałem więc przytomnie.

– Oczywiście w ramach bonusa kulig również Państwu oferujemy w cenie.

– No to bierzemy.

Po wspomnianym, o osiemnastej, zamknięciu biura pojechałem do domu spakować rzeczy. O dwudziestej wyjechałem po Anioła.

Pogoda tego wieczoru nie była najlepsza. Wzmagał się wiatr, sypało drobnym śniegiem. Na Bałtyku zapowiadali wiatr w porywach do dwunatstu stopni w skali Beauforta. O ile do Lęborka jechało się przyzwoicie (jeżeli nie liczyć strachu przed depnięciem gazu, jaki wciąż miałem świeżo po wypadku), to jazda do Łeby odbywała się w zupełnie odmiennej scenerii. Droga biała, a w poprzek przetaczały się tumany białego pyłu gnane wichurą. W aucie było ciepło, słuchaliśmy transmisji sylwestrowego koncertu z Wrocławia i odliczania do północy. Prędkość nie była rewelacyjna, więc kiedy pozostało mniej niż sześćdziesiąt minut zacząłem się troszeczkę obawiać. Gdybysmy przypadkiem pomylili drogi pod koniec i gdzieś pobłądzili, wtedy z pewnością nie zdążylibyśmy na noworoczny toast.

Tak się na szczęście nie stało i około 23:30 zatrzymalismy się przed hotelem. Wyniesienie walizek, odprowadzenie auta na parking bo przed hotelem zaczynały się przygotowania do odpalania fajerwerków, zameldowanie w recepcji i szybkie przygotowanie się w pokoju.

Leba 16

A potem biegiem na bal, odszukać nasz stolik. Zupełnie na odwrót niż w bajce o Kopciuszku, który uciekał z balu tuż przed północą. Zdążyliśmy chwycić szampana i dołączyć do reszty towarzystwa kiedy odliczano ostatnie sekundy. Zrezygnowałem z odpalenia naszych fajerwerków, bo już w tym pośpiechu po prostu mi się nie chciało. Złożyliśmy sobie życzenia i smakując bąbelki obserwowaliśmy zmagania z fajerwerkami i lampionami prze szybę. Niech sobie inni szaleją na wietrze i mrozie. My byliśmy tam jeszcze kilkadziesiąt minut temu.

Kiedy wszystko się uspokoiło i kiedy przestały dzwonic telefony, poszliśmy rozejrzeć się w oferowanych w bufecie potrawach. Ja byłem bowiem wściekle głodny spożywając tego dnia tylko lekkie śniadanie przed pójściem do pracy (jeszcze Anioł próbował ratować mnie wtykając do ust jakieś przekąski podczas jazdy gdy wyznałem, że „jestem głodny jak pies”). Pojedliśmy, potanczyliśmy, potem znów pojedliśmy i znów potańczylismy aż zrobiło się kilkanaście minut po drugiej. Emocje opadły, górę zaczęło brać zmęczenie i gdzieś około wpół do trzeciej wycofalismy się w zacisze naszego pokoju.

Niby czasu było dużo, ale trzeba było się sprężać by na trzynastą zdążyć na kulig.

Leba 11

Leba 17

Kulig to wyzwanie. W zeszłym roku na naszej integracyjnej imprezie z pracy sanki ciągnięte przez głęboki śnieg i koleiny wywracały się co chwilę. Podczas jednej z takich wywrotek, gdy konik akurat przyspieszył a wyrzuciło mnie i Anioła, ja dostałem mknącymi następnymi, metalowymi sankami po głowie (rozcięty łuk brwiowy) a chyba te same przejechały po dłoni Anioła (pęknięta kość jednego z palców). Pamiętam nasza wizytę nazajutrz na pogotowiu, kiedy to czekaliśmy bardzo długo by zbadać bolącą dłoń Anioła. Lekarz ortopeda bowiem akurat zasłabł i dłoń w końcu obejrzał okulista. Hm, dopiero teraz przypomniałem sobie, że nie zamieściłem na blogu relacji z tamtego kuligu, a było parę fajnych zdjęć. Ciągle ten brak czasu.

Gdynia, 06.01.2011 / 23:00 LT

Komentarze