SPOTKANIE

W Gliwicach wysiadłem z pociągu relacji Przemyśl – Szczecin i przesiadłem się do osobowego jadącego przez Strzelce do Opola. Zatrzymywał się on nawet na tak egzotycznych przystankach jak na przykład Ligota Toszecka, gdzie poza rolnikiem obrabiającym swoje pole nie było widać żywej duszy i nawet przysłowiowy pies z kulawą nogą nie zainteresował się elektrycznym składem z pasażerami.

Kiedy niedługo potem przyszła kolej na Błotnicę Strzelecką, przypuszczałem, że prawdopodobnie następna stacja będzie tą właściwą. I rzeczywiście, około 16:20 zatrzymaliśmy się w Strzelcach Opolskich.

Otworzyły się drzwi i i dokładnie na wprost nich ujrzałem czekającą na mnie grupę.  Oprócz Hrabiego nikogo nie widziałem od lat i miałbym pewne kłopoty z rozpoznaniem. Kiedy juz się przywitaliśmy tożsamość każdej z tych osób wydawała mi się oczywista, lecz gdybym wcześniej spotkał kogoś z nich na ulicy, zapewne nie zareagowałbym.

Nasz kolega, zwany Arabem pełnił rolę gospodarza (ostatni raz widziałem się z nim chyba w 1980 roku, kiedy z Krysią, jego późniejszą żoną i z Hrabią wybraliśmy się na wycieczkę z Niemcowej do bazy pod Wysoką, która niedługo potem spłonęła, co jednak  absolutnie nie miało związku z naszą tam bytnością). Arab wpadł na pomysł tego spotkania, i coś tam pisał w e-mailach na temat domu, którego właścicielem jest od lat, lecz zrobił to w taki sposób, że mieliśmy nie spodziewać się niczego poza spartańskimi warunkami egzystencji.

Tymczasem zobaczyłem stuletni dom ze ścianami pokrytymi winoroślą, położony w cieniu równie wiekowych, dostojnych drzew, rzucających cień na ogromną działkę, prypominającą niemalże ów znany z literatury Tajemniczy Ogród.

Nie sposób było zobaczyć z jednego końca ogrodu jego przeciwległa stronę. Roślinność porastająca go w pozornym nieładzie, lecz tak naprawdę starannie dobrana i rozplanowana tworzyła liczne zakątki różniące się tworzonym klimatem. Dla nas, goszczących tu po raz pierwszy, każdy spacer był odkrywaniem czegoś nowego.

Najważniejsze jednak było nasze spotkanie po latach. Niemcowa przewijała się oczywiście w rozmowach bardzo często, ale na szczęście nie zdominowała ich całkowicie, dzięki czemu uniknęliśmy smutnego w swej istocie rytuału polegającego na bezustannym powtarzaniu jak mantry słów „a pamiętasz jak…"

 

  

Tak na dobrą sprawę to wspominaniom daliśmy upust dopiero przy śniadaniu następnego dnia, które niemcowskim obyczajem rozpoczeło się stosunkowo późno i zakończyło kiedy wskazówki zegara minęły już południe. Ciekawe to były konfrontacje, bo okazało się, że tamte, odległe już wydarzenia, żyją w pamięci każdego z nas w coraz bardziej odmiennnych, a często wręcz sprzecznych wersjach. Ciekawy temat dla psychologów, socjologów i wszystkich tych, którzy lubią analizować to, co kotłuje się pod naszymi czaszkami. Na ogół t.zw. kultowe opowieści rozrastają się i obrastają w nowe wątki tak jak śnięty okoń wyciągnięty z rzeczki przez wędkarza z każdą jego opowieścią przybiera na wadze dochodząc do kilku kilogramów wagi i za dwudziestym siódmym razem przemienia się dyskretnie w szczupaka, za czetrdziestym drugim łamie wędkę, a za sześcdziesiątym (o ile jeszcze są chętni by wysłuchać tyle razy) wędkarz w ogóle cudem uchodzi z życiem z tej potyczki.

 

Historia z ręką pojawiającą się w dole kloacznym Fantazji (tak nazywa się wychodek na Niemcowej), kiedy ktoś spojrzał tam przygotowując się do załatwienia potrzeby w chwili obecnej wyglada już tak, że to nie ręka, lecz cały człowiek był widoczny. Człowiek niczym ten zawracający kijem Wisłę, bełtał drągiem zawartość latryny, a mimowolny świadek nie wycofał się dyskretnie lecz bezczelnie usiadł na desce i byłby wykonał to, z zamiarem czego przyszedł, gdyby nie okrzyk z dołu: „nie zasłaniaj!”. Prawdziwe goethe’owskie „więcej światła”.

Podobnie z dramatyczną historią z duchem kobiety o zmasakrowanej twarzy. Wydarzenie, które doprowadziło do zaprzestania eksperymentów z hipnozą seansami spirytystycznymi w chatce. Zjawa była widziana niezależnie przez kilka osób w tym przez kogoś, kto był sceptycznie nastawiony i uznawał wiarę w duchy z a głupotę. Ten ktoś, kto zresztą nawet nie wiedział o jej przywołaniu poprzedniego wieczoru, ujrzał ją nad ranem na strychu, gdzie sypiał. Próbowała mu wręczyć pulower, który rzekomo (o czym dowiedzieliśmy się z następnego seansu) miał przynieść nieszczęscie. Mimo kilku świadków tamtych wydarzeń, trudno było dziś ustalić jednolitą wersję. Jeżeli podobnie historycy ustalają fakty na podstawie wspomnień świadków, to współczuję.

To wszystko było przy sniadaniu. Wieczór poprzedniego dnia rozpoczęliśmy przy ognisku.

Wtedy jeszcze nie byliśmy w komplecie, ponieważ czekaliśmy na Krystiana i Dorotę zdążających z urlopu w Austrii, oraz na „Belmonda”, który chyba Bóg sam jeden wie, skąd i dokąd zmierzał, bo jego relacje przez telefon komórkowy były jakimś pomieszaniem kina drogi z filmem grozy (kierowca jest przytomny, gdzieś jedzie, ale chyba nie bardzo zdaje sobie sprawę dokąd).

  

Krystian i Dorota dotarli akurat podczas pieczenia kiełbasek, a ponieważ Belmondo właśnie meldował się z okolic przejścia granicznego w Lubawce uznaliśmy, że dalsze czekanie może przerodzić się w czekanie na Godota i udaliśmy się na premierę cyforwej wersji „Czerwonego Kapturka”. „Franek” wykonał tytaniczną pracę kopiowania i podrasowania każdej z osiemnastu czy dziewiętnastu tysięcy klatek nakręconego dwdzieścia dziewięć lat temu filmu. Większośc z uczestników spotkania realizowała się w nim aktorsko bądź producencko, więc seans był odbierany bardzo osobiście. Potem Hrabia opowiadał (ilustrując slajdami i filmami) o swojej kolejnej podróży an wyspy Pacyfiku, gdzie przez kilka lub kilkanaście dni mieszkał w wiosce z tubylcami żyjąc i ubierając się tak jak oni, przez co nawiązał z nimi zupelnie innego rodzaju, bezpośredni kontakt.

Około pierwszej w nocy dojechał Belmondo i o wpół do trzeciej rozpoczął się kolejny seans przeznaczony dla niego, ale ja poszedłem już spać. Za to wstałem jako jeden z pierwszych skoro świt o dziewiątej.

Po śniadaniu przyszedł czas na wymianę adresów, telefonów i.t,p. oraz na ostanie pogawędki. Przynajmniej dla tych z nas, którzy zdążąli na północ, do Trójmiasta i Szczecina. Siedzielismy jeszcze trochę przy wygasłym po nocy ognisku.

Ponieważ Krystian i Dorota jechali do Gdańska, podróż powrotną odbyłem ich samochodem. Nie testowałem więc po raz kolejny sprawności PKP. Późnym wieczorem dotarliśmy do Gdyni. Niemal dokładnie czterdzieści osiem godzin od mojego wyjazdu. Z tych czterdziestu ośmiu dwadzieścia siedem godzin zajęła mi podróż w obie strony, a dwadzieścia jeden samo spotkanie w Strzelacach. Proporcje wydają się nieco dziwaczne, ale warto było.

Gdynia, 03.08.2009; 07:15 LT

Komentarze