SPEED

                      

Tydzień upłynął bardzo szybko. W pracy przygotowania do audytu, a potem sam audit sprawiły, że czas można było starcić poczucie czasu. Dość powoedzieć, że we wtorek pobiłem swój rekord wszechczasów. Wyszedłem z biura dziesięć minut po północy. Prawie nikt nie siedział dłużej niż do ósmej, a tylko co niektórzy planowali posiedziec przed komputerem w domu. Są więc albo lepiej zorganizowani, albo ja za bardzo się przejmuję. Musze jednak powiedzieć, że sam audyt, poza emocjami nie był dla mnie niczym szczególnym. Mogę nieskromnie powiedzieć, że byłem dość dobrze przygotowany. Kiedy więc zeszło ze mnie ciśnienie, najpierw odespałem zarwane noce, a potem zacząłem sie przygotowywać do kolejnego wyjazdu na statek.

Jak w to wszystko udało sie wpleść bardzo intensywnie spędzony czas z Aniołem, wie tylko ona, Anielica moja J, bo ja juz nie do końca. Jedyne co nam sie nie udało, to wyjście do kina oraz na tańce. Fizyki nie da się oszukać. Dopóki ktoś nie wynajdzie jakiejś machiny pozwalającej skompresować dwie godziny do dwudziestu minut, pozostaniemy niewolnikami wskazówek zegara. Krótko mówiąc, doby nie da sie rozciągnąć i pomimo zredukowania ilości snu do minimum niezbędnego do jako takiej egzystencji, na wyjście do kina juz wykroić nic sie nie dało. A szkoda, bo i „Pachnidło”, i „Maria Antonina”, i „Prestiż” umknęły.

A już wyjazdy z Gdyni, w permanentnym pośpiechu i na ostatnią chwilę, zaczynają stawać się tradycją. Nie pamiętam, czy opisywałem wyjazd sprzed trzech tygodni, kiedy mając pociąg o 06:36 tak długo zwlekałem w opuszczeniem łóżka, ze w końcu przysnęliśmy oboje i obudziliśmy się punktualnie o szóstej. Wydawało się, że to kres możliwości, ale jak widać nie dla nas.

Tym razem mój pociąg odjeżdżał o godzinie 00:01. Z pracy jak zwykle wychodziłem późno, a jeszcze trzeba było sie spakować. Umówiliśmy sie na krótką celebrację mojego wyjazdu o 22:00. Półtorej godziny to niewiele, ale na więcej nie mogliśmy sobie pozwolić. Ponieważ po pracy musiałem jeszcze odebrać zamówione parapety, do domu dotarłem po dziewiątej. Szybkie pakowanie. Widzę, że ciężko będzie się wyrobic do dziesiątej. Wtedy jednak przychodzi sms: „Będę u Ciebie za godzinę bo sernik bedzie się piekł około 50 minut.”  W dziesięć minut nie da rady dojechać, więc na pewno to potrwa dłużej. O 22:30 skończyłem pakowanie, a potem zabrałem sie za sprzątanie i przygotowanie drobnego poczęstunku, bo na kolacje już nie starczało czasu. Byłem gotowy o 23:10. Kilka minut później włączyłem czajnik, żeby zaoszczędzić troche czasu na gotowaniu wody. O 23:25 zacząłem sprzątac ze stołu i mysleć o zamówieniu taksówki. W trakcie tej czynności pojawił się Anioł. Moja Najmilsza nic nie mówiła, ale wszystko mówiła jej mina i zrobiło mi się ogromnie smutno. Sernik był jeszcze gorący kiedy go kroiłem, ona dzwoniła po taksówkę. Jeszcze killka minut na przytulenie się, kosztowanie sernika w locie, z papierka, żeby nie brudzić już talerzy bo nie ma czasu na zmywanie. Nawet nie próbowałem patrzeć na zegarek, żeby się nie przerazić. Zrobiłem to dopiero w taksówce.

– Nie zdążymy – odpowiedziałem jasno i spokojnie

– Może się spóźni? Skąd jedzie?

– Z Białegostoku. Jest więc szansa.

Naszą szansą był mróz oraz padający śnieg. Jednak z tego samego powodu taksówka róznież jechała wolniej, a na dodatek sygnalizatory swietlne chyba uwzięły się na nas z czerwonym kolorem.

– Pożegnajmy sie już teraz bo potem nie zdążymy

Żegnaliśmy sie w taksówce, a na ostatnich metrach ustalaliśmy logistykę:

– Ja wezmę sernik i pobiegnę na peron, żeby zatrzymać pociąg, kiedy ty będziesz wypakowywac walizki z auta i biec z nimi.

– Hi hi, złap ostatni wagon za bufory!

To był ostatni moment na żarty bo właśnie zatrzymywaliśmy się pod dworcem. Zegar wskazywał godzinę 00:00. Jeszcze bieg tunelem i po schodach w górę. Peron pusty. Wszyscy już wsiedli. A stoją dwa pociągi. Wsiadać do tego po lewej czy po prawej? Po prawej! Szybko do najbliższych drzwi! Wrzucam (dosłownie) walizki i torby na korytarz, wsiadam, zamykam drzwi, a otwieram okno i wtedy oboje wybuchamy śmiechem.Wychylam się, żeby jeszcze przez chwilę dotknąć jej dłoni, a zaraz potem pociąg rusza. Samotny Anioł w śnieżnej zadymce machał mi ręką na pożegnanie dopóki nie zniknęliśmy ze swoich oczu w tumanach białego puchu.

Ja minąłem już Koszalin, kiedy ona dopiero dotarła do Gdańska. Nocna komunikacja rządzi się bowiem swoimi prawami.

W Szczecinie byłem punktualnie o piątej. W sam raz, aby w całodobowym sklepie kupić świeże pieczywo na śniadanie i pójść na położony obok dworzec autobusowy, gdzie o 05:30 miał przyjehać autobus wiozący Tomka. Niedługo potem obydwaj jechaliśmy do domu. Zjedliśmy śniadanie, pogadaliśmy i o siódmej poszliśmy spać. Ja wstałem o dziewiątej, bo umówiony byłem z tatą na pójście na cmentarz. Mieliśmy sporo szczęścia, bo huragan Cyryl (lub Kiryl jak podawały inne media) na szczecińskim cmentarzu powalił ponad setkę drzew. Nie byle jakich drzew lecz potężnych, wiekowych okazów. Jedno z nich upadło trzy metry obok grobów mamy i babci. Roztrzaskało wszystkie nagrobki na swojej drodze. Nasze, zupełnie nowe, ustawione w październiku, ocalały. Ilość powalonych drzew oraz ich rozmiary robiły jednak ogromne wrażenie.

Po południu poszliśmy z Tomkiem na partyjkę kręgli, wieczorem trochę pogadaliśmy, a rano już było znów pakowanie i szykowanie się do wyjazdu. Z powodu snieżyc i mrozu, firma przewozowa kazała mi być gotowym do drogi już sześć godzin przed odlotem. Śnieg i gołoledź zostały jednak zastąpione przez deszcz i do Berlina dotarłem bez opóźnień. Grubo za wcześnie, ale dzięki temu mogłem spokojnie dokonać dzisiejszego wpisu w blogu.

Przede mną lot do Monachium, a stamtąd do Szanghaju. O tym być może już wkrótce.

Berlin, 28.01.2007; 18:05 LT

Komentarze