Z opóźnieniem wszedłem w blogowy listopad. Najeździełem sie trochę. Jednej nocy jazda do Sopotu, następnej powrót… Pociągi (bo samochodem wolałem po alarmujących doniesieniach z dróg i doliczeniu mojego zmęczenia, nie ryzykować) pasowały mi całkiem dobrze. Tak dobrze, że prosto z pociągu poszedłem do biura, a potem prosto z biura do pociągu powrotnego. Nic, tylko wykupić miesięczny na trasie Sopot – Szczecin.
W każdym razie w poranek Wszystkich Świętych obudziłem się we właściwym miejscu, czyli w swoim łóżku w Szczecinie. O jedenastej pojechalismy na cmentarz. Tato, brat, córka i ja – trzy pokolenia. Dawno nam się tak nie udało. Przy okazji powspominaliśmy jak to bywało kiedyś, kiedy byłem jeszcze w wieku przedszkolnym. Cała nasza, bliższa i dalsza rodzina miała wtedy tylko jeden grób na cmentarzu. Był tam niemal „od zawsze”, bo wujka pochowano jeszcze przed moim narodzeniem. Wszyscy więc spotykalismy się tam, a następnie był spacer do kwater żołnierskich, w aleję zasłużonych i powrót do domu. Zawsze wracałem zdrowo przemarznięty, bo zawsze o tej porze roku był wtedy przymrozek i szron na zalegających wszędzie liściach.
Potem przybywało grobów. Pomijając te w innych miejscowościach, najpierw pojawiła się mogiła babci. Babcinej śmierci jako kilkuletni brzdąc okropnie się bałem. Nie mogłem się pogodzić z myślą, że pewnego dnia jej zabraknie. Kiedy ta godzina nadeszła miałem już trzynaście lat i rozstanie zniosłem dzielnie. Czasem miałem wyrzuty sumienia, że zbyt dzielnie.
Wielka radość z wyboru polskiego papieża dwa dni później przerodziła się w rodzinną rozpacz po stracie dwudziestopięcioletniego syna przez moją ciocię. Kuzyn długo chorował, lecz wydawało się, że dolegliwości są pod kontrolą. Zaskoczenie było ogromne.
Pamiętna zima stanu wojennego. Strajk w stoczni stłumiony. Spokoju jednak nie było jeszcze w styczniu. Tyle tylko, że wszelkie „stawianie się” było z góry skazane na porażkę. Mój inny kuzyn znalazł się w pewnego dnia w takiej grupie, która jęła głośno artykułować swoje pretensje. Jeszcze przed końcem dniówki razem z kilkoma innymi był zwolniony. Nie wrócił do domu. Poszedł do kolegi i u niego w domu wypili coś na smutki. Wyszedł przed wieczorem, lecz do domu nie dotarł. Znaleziono go nazajutrz na skraju ulicy. Nikt nie wie jak zginął. Prawdopodobnie potrącił go samochód. Kilka miesięcy później przyszła na świat jego córka.
A potem zaczęlismy spotykać się na ceremoniach pogrzebowych coraz częściej. Dziś przejście trasy znaczonej grobami bliskich rozsianych na ogromnym cmentarzu zajmuje sporo czasu, a i w nogach czuje się kilkukilometrowy spacer. Dlatego nie ma już dawnych spacerów wielką rodziną, nie chodzi się w inne zakątki. Dość jest swoich.
Dlatego dla mnie ważna się stała inna tradycja. Spacer po cmentarzu po zmierzchu. Skracam wtedy przystanki przy grobach, ale wydłużam tez trasę o rozmaite symboliczne miejsca, których tam niemało. W tym roku „odkryłem” lapidarium – zbiór fragmentów niemieckich nagrobków, których nieliczne szczątki chyba przez zwykłe niedbalstwo pozostawiono po powojennym „oczyszczaniu” miasta z niemieckich śladów. W tym roku płonęły wśród nich dziesiątki zniczy. Znicze płonęły też na grobach żołnierzy radzieckich. Wyraźnie więcej niż na poczatku lat dziewięćdziesiątych, kiedy paliły się tam tylko rzadko rozsiane świeczki, a kwatera kontrastowała ciemnością z położoną po przeciwnej stronie kwaterą żołnierzy polskich.
Zawsze też odwiedzam pomnik pamieci „Tych, co nie powrócili z morza”. To w końcu moja branża i zawsze istnieje ryzyko, ze i moja tabliczka kiedyś sie tam pojawi. Wyłaniający się z fal statkowy maszt-krzyż góruje nad prawdziwym morzem zniczy, które płoną tam każdego roku. Po zewnętrznej stronie okalającego go półokręgu przytwierdzone są mosiężne tabliczki informujące o tych, którzy na zawsze pozostali w głębinach mórz i oceanów. Sporo jeszcze wolnego miejsca pozostało.
Po drodze mija się jeszcze mnóstwo innych, mniejszych lub wiekszych pomników. Sybiraków, Ofiar Katynia, Więźniów Obozów Koncentracyjnych, Dzieci Nienarodzonych – na szczecińskim cmentarzu wiele jest takich miejsc pamięci.
Pamiętam jeszcze jeden cmentarny wieczór. Letni. Nad stawem, w zapadających ciemnościach Filharmonia Szczecińska wspólnie z Chórem Politechniki Szczecińskiej wykonały Requiem Mozarta poświęcone tym, którzy starcili życie na morzach. Baseny wypełnione wodą stały się fosą oddzielającą scenę od widowni. Pływały w niej pusczone swobodnie wieńce ze zniczami. Reflektory doswietlały gęsty drzewostan w tle. A po bokach, w niewielkim oddaleniu, groby, groby, groby… Niesamowite jest słuchać Requiem w takiej scenerii. Zabrałem wtedy dzieciaki na ten koncert. Wytrzymały dzielnie. Zaintrygiwała ich legenda powstania tego dzieła. Oczywiście przy okazji obejrzeliśmy w domu na video „Amadeusza” Milosa Formana. Na wczorajszym spacerze Paulina przypomniała mi tamten wieczór. Cieszę się, że był dla niej ważny.
A teraz pora w dalszą podróż. Mam już bilet na prom do Szwecji. Za niecałe cztery godziny powinienem wstać, spakować rzeczy do samochodu, zjeść śniadanie i ruszać do Świnoujścia. Im mniej czasu pozostało do pobudki, tym trudniej mi zasnąć. Ze zdenerwowania, że nie zdążę się wyspać.
Szczecin, 02.11.2005