Wspomniałem w poprzednim tekście o snach proroczych. Nie one jednak zdominowały moją wędrówkę po królestwie Morfeusza.
Najbogatszy świat snów pamiętam z czasów dzieciństwa. Roiło się w nim od rozmaitych diabłów i złych duchów. Zapewne były i sny piękne, kolorowe, ale te jako zbyt delikatne zostały przytłamszone obrazami rodem z „Omenu” albo „Egzorcysty”.
Najwcześniejszym snem jaki zachował się w mej pamięci był ten z Czerwonym Kapturkiem. Nad moim łóżeczkiem wisiała makatka z Czerwonym Kapturkiem rozmawiającym z wilkiem, który wystawił właśnie łeb zza świerkowych gałęzi. Kiedy zacząłem zapadać w senny niebyt, Czerwony Kapturek szybko się gdzieś zawieruszył, natomiast wilczysko wylazło zza choinki, wdrapało się na szafę stojącą w kącie pokoju i gotowało się do skoku wprost do mojego łóżeczka! Na szczęście mój krzyk przywołał mamę, która mnie rozbudziła i uratowała ze szponów bestii J
Troszeczkę później pojawiła się legendarna postać, która zdominowała pewne lato u mojej babci na wsi. Na jej podwórzu stała studnia. Stanowiła ona oczywiście największą atrakcję dla miastowego cztero- albo pięciolatka. Całymi godzinami mogłem gapić się w jej czeluście, narażając się czasem na srogie reprymendy, kiedy mimo stanowczych zakazów nie mogłem oprzeć się pokusie wrzucenia tam kolejnego garnka suszącego się właśnie na sztachetach płotu. Babcia wykazywała przynajmniej odrobinę zrozumienia dla moich pasji. Gorzej jeśli w głębinie lądowały saganki sąsiadów. Pewnej nocy śniłem sobie miło o tej studni, aż tu nagle wyłazi z niej… diabeł Ko! Był zupełnie niepodobny do tradycyjnego diabła. Przypominał kształtem obrzydliwą, monstrualną mrówkę. Wylazł, zatrzymał się na chwilę na krawędzi cembrowiny i po chwili błyskawicznie zniknął w krzakach. Nic nie mówił, ale wiedziałem, że to diabeł i że nazywa się Ko. Oczywiście spotkanie oko w oko z diabłem Ko spowodowało traumatyczne przebudzenie moje, a za moją sprawą całej rodziny. Od tamtej pory owa studnia nie wydawała mi się już tak atrakcyjna.
Później pojawili się kosmici, którzy wyparli wszystkie diabły i mieli wręcz swoją ramówkę w moich sennych opowieściach. Niestety, mało latałem z nimi w kosmos, a znacznie częsciej gościłem ich u siebie, przy czym zazwyczaj nie były to mile widziane wizyty. W tym czasie pojawiło sie jednak coś, co towarzyszy mi i dziś, a mianowicie sny powtarzające się. Śniła mi się jakaś historia, która w pewnym momencie wydawała mi sie znajoma, a potem nabierałem pewności, że ją znam. Wiedziałem, co wydarzy sie za chwilę, lecz mimo nieprzyjemnej sekwencji zdarzeń, nie byłem w stanie nic z toku akcji zmienić. Słyszałem, że i innym przytrafiają sie podobne sny. Co ciekawe, kiedy je śniłem, wydawało mi się, że powtarzają sie bardzo często, lecz kiedy zacząłem zapisywać treść przeżywanych historii, nie powtórzyły sie ani razu.
Kosmici musieli ustąpić miejsca kobietom, których magiczna siła przegnała je do odległych galaktyk, a obrazy stały się takie jasne i takie kolorowe i takie… ech, poezja J Z tamtych czasów pamiętam nie tylko same lubieżne erotyki, lecz także lot nad łąką z podkładem muzycznym w tle. Był to jeden z nielicznych snów, w których słyszałem muzykę. Piękną, nastrojową, relaksującą. Co ciekawe, był to też jeden z nielicznych snów, w których latałem, a słyszałem od wielu osób, że latanie przytrafia im się często.
Później zacząłem snić rzadziej. Widocznie praca za bardzo mnie męczyła, a noce były za krótkie na takie fanaberie. Dobre sny rozpływały się rano i odpływały w niepamięć wraz z otwarciem oczu. Te złe, kiedy prowadziły do wybudzenia, zostawały na dłużej. Pojawiła się w nich inna nowość. To zło nienazwane. Czaiło się gdzieś w piwnicach, ciemnych korytarzach, opuszczonych pokojach. Mógł to być duch, bandyta, diabeł, albo coś nierozpoznanego. Wiedziałem, że tam gdzieś jest, że tylko czeka na okazję aby zaatakować, ale szedłem dalej. I oczywiście w końcu to coś atakowało, ja próbowałem krzyczeć, ale nie mogłem z siebie wydobyć głosu. Kiedy w końcu się udało, skutecznie budziłem wszystkich śpiących w okolicy, aż ktoś w odruchu miłosierdzia szarpnął mną i przywrócił do rzeczywistości. Złe sny wcale nie musiały być brzydkie. Jeden z nich to niemal żywa, prawosławna ikona. A zaczęło się od wędrówki zimą nad rzeką. Brzeg był stromy, urwisty i oblodzony. W pewnym momencie poślizgnąłem się i zjechałem w dół, wprost do wody. Próbowałem się wydostać, lecz urwisko było tak oblodzone i ślikie, że za każdym razem zsuwałem się z powrotem. W pewnym momencie poczułem, że opuszczają mnie siły i już nie dam rady więcej próbować. I wtedy usłyszałem jakieś cerkiewne pieśni. Zachodzące słońce oświetlało wszystko na złoto, jak na ikonach. Nad taflą wody zobaczyłem sunący w moją stronę orszak. Jakiś biskup w złotych szatach, za nim inne postaci jakby wyjęte z ikon. Żywy obraz. Był piękny. Stałem po pas w wodzie jak zauroczony. Jedynym niepięknym elementem, była zakapturzona postać w habicie o pół kroku przed owym biskupem. Pod mnisim kapturem spostrzegłem… trupią czaszkę. To była Śmierć! Na szczęście obudziłem się zanim do mnie doszli J
Z podobnym jak we snach odczuciem wiąże się jeszcze jedno zjawisko, które przytrafia mi się na jawie. Bywa, że jadę w okolicę, w której nigdy jeszcze nie byłem, albo spotykam osobę, z którą wcześniej nie rozmawiałem. Zwykła, banalna sytuacja. I nagle jakiś błysk w podświadomości. Wiem co wydarzy się za kilka sekund. Wiem co ten ktoś zrobi, albo co powie. I powodująca gęsią skórkę świadomość: „kurczę, ja to już kiedyś zaliczyłem”, albo „ja to już widziałem” gdy zdarzenie nie dotyczy spotkania z osobą, lecz widoku jakiegoś miejsca. Natrętna świadomość, że przeżywana scena nie pojawia się w moim życiu po raz pierwszy, a zarazem pewność, że nigdy wcześniej w świecie realnym nie miała miejsca. Może pomyślałbym, że fiksuję, gdyby nie podobne przypadki przytrafiające się znajomym.
I tak minął mi kolejny wieczór na oceanie. Idę spać. Może przyśni mi się coś ciekawego.
Atlantyk, 05.05.2005