SKRZYPEK NA DACHU

Słoneczne, chociaż wietrzne popołudnie na plaży w Sopocie. Takie lubię najbardziej. Drobniutki niczym pył piasek koloru ecrue w intensywnym swietle aż razi w oczy, kontrastując przepięknie z granatowym morzem przecinanym tu i ówdzie białymi grzywami załamujących się przy brzegu fal. Nad wszystkim zaś niezmacony ani jedną chmurką błękit sierpniowego nieba.

Wczasowicze już generalnie opuszczaja plażę po całym dniu opalania, ale dla mnie to dopiero początek. Zostawiłem sprawy biurowe za drzwiami pół godziny temu i łapię trochę lata przy stoliku plażowej kawiarni z kubkiem aromatycznej herbaty na stoliku i otwartym laptopem przed sobą.

Idziemy dziś z Aniołem na „Zorbę”. Trzecie podejście. Dwa poprzednie przerwał deszcz. Żeby było ciekawiej, to jedno i drugie przerwano dokładnie w tym samym momencie. Jeżeli dziś z tego bezchmurnego nieba zacznie padać, to pomyślę iż to jakaś zmowa na górze.

Zanim jednak zanotuję na blogu coś na temat owej inscenizacji, powinienem wspomnieć chociaż w kilku słowach o „Skrzypku na dachu”, dopóki zupełnie mnie nie pochłoną nowe sprawy.

Nigdy nie byłem w Operze Leśnej w Sopocie, aż w końcu trafiła się okazja na jej stulecie. Położony w zielonej niecce morenowych wzgórz amfiteatr cyklem rozmaitych imprez czci swój dostojny jubileusz. Jedną z nich był właśnie gościnny występ zespołu Teatru Muzycznego z Gdyni. Dostać wiosną bilety na ten musical wystawiany w siedzibie teatru było niemozliwością. I kiedy pogodziliśmy się z Aniołem ich brakiem, niespodziewanie pojawiła sie taka okazja.

Oglądało się go zankomicie. Po raz pierwszy mogłem przy okazji skonfrontować angielskie teksty z ich polskim tłumaczeniem (pomijam tu wcześniejsze czytanie napisów podczas filmu, bo to nie wymagało od tłumacza zachowania rytmu i mógł skupic się przede wszystkim na treści).

Ta opowieść o przemijaniu, o odchodzeniu w przeszłość kultywowanych przez wieki tradycji robi na mnie zawsze wielkie wrażenie. Świat Tewjego, znany i zrozumiały z dziada pradziada w ciągu krótkiego czasu wali się, przewracany przez kolejne córki niczym kostki domina. Przy czym kazda następna kostka to coraz większy wyłom w w uświęconych przez tradycję regułach. Za trzecim razem Tewje czuje, że pewnego tabu przekroczyć nie sposób. Nie godzi się, jest stanowczy i wykreśla wiarołomną córke ze swego życia. Chyba jednak nikt na widowni tak naprawdę w to nie wierzy. Wyśpiewane przez niego pełne bezkresnego smutku wołanie „Little bird, little Hawele…” jest dla mnie jednym z najpiekniejszych utworów całego musicalu. Pięknie zostało to odegrane równiez na deskach Opery Leśnej kiedy rozpaczliwie zdumionemu ojcu zaczynającemu od słów „Chawa, mały kwiatku mój…” towarzyszy gdzieś daleko w tle malutka dziewczynka, jakby dla kontrastu w stosunku do tej dorosłej kobiety, która właśnie opuściła dom i życie głównego bohatera. Nie sposób uwierzyć w wyklęcie córki, kiedy słychać w głosie ojca tyle ciepła. On sam próbuje nie przynawać się przed sobą, lecz tak naprawdę to tylko pozory. Piękne w tej opowieści jest to, że Tewje tak naprawdę rozumie każdą ze swoich córek. One przełamują tabu, ale z drugiej strony być może miały odwagę powiedzieć głośno to, o czym on nieraz myślał. Zresztą historia drugiej córki kazała mu w końcu zastanowić się czy on i jego żona tak naprawdę się kochają? Ten utwór to przepyszny małżeński dialog, który przynosi pełną optymizmu odpowiedź na pytanie czym jest miłość. Pełną optymizmu, bo dająca nadzieję tym, którym dziś wydaje się, że ich uczucie odeszła wraz romantycznymi, pełnymi namietności wieczorami.

Moim numerem jeden tego musicalu wciąż jednak jest przejmujący „Sunrise, sunset” , ściskający gardło utwór o upływie czasu. Jest tam tyle ciepła, optymizmu, zachwytu nad pięknem wstępujących w nowy związek młodych ludzi, a zarazem bezgranicznego smutku bijacego z klimatu tej piosenki, że nie sposób się nie wzruszyć.  Z pamiętnej adaptacji filmowej utkwiły mi w pamięci przebitki na pomarszczone twarze staruszków, patrzących w kamerę swoimi zmęczonymi lecz pełnymi życiowej mądrości oczami.

Odejście starego porządku przypieczetowuje wypędzenie z Anatewki. Mimo pozornie beztroskiego, próbujacego pocieszyć przerażonych pytania: „co my tu własciwie zostawiamy? Trochę tego, trochę tamtego… (…) nic szczególnego, tylko Anatewkę”. Tę Anatewkę, której podrózni przejeżdżający tędy nawet nie zanotowali w swoich myślach. Tylko tyle, a jednak widać, że coś skończyło się na zawsze. Szalony wiek dwudziesty wywrócił odesłał w niepamięć tradycję. Czy ktos jeszcze dzisiaj pamięta czym rózni się strój kurpiowski  od kujawskiego? Jaką muzyke tam grano? Który region Europy słynął z niezwykłego miodu, który z pysznego sera, a który z wędzonych ryb? Dziś pełne zadumy wspomnienia w mglisty dzień Wszystkich Świętych zastępują szalone zabawy przebierańców w Halloween, a choinki zamiast tuż przed Wigilią ubiera się na początku listopada.

Wiek dwudziesty wywrócił nie tylko to. Wywrócił wszystko. Poprzesuwał granice, jedne narody przepędził, inne wymordował… Kiedy na scenie zapada półmrok po odejściu wypędzonych z Anatewki, w ostatniej scenie, przewijający się przez cały spektakl Skrzypek pojawia się w obozowym pasiaku. Kończy nagle, jak legendarny hejnalista z Wieży Mariackiej.

Sopot, 05.08.2009; 17:30 LT

Komentarze